Wywiady/recenzje



Jakkolwiek określi się w przyszłości festiwal Art Mintaka, z pewnością jest dla niego miejsce w Bydgoszczy. Ambicje ma zresztą szersze – to już widać.


Grudzień nie jest najlepszym czasem na wizytę nad Brdą. Krótki dzień i chłodna wilgoć nie pozwalają w pełni nacieszyć się urokami miasta, choć w trakcie mojego pobytu wiele osób przyciągały uciechy rozświetlonego jarmarku na ulicy Mostowej. Mianem „świątecznego” określa się również festiwal muzyki współczesnej, który odbywał się w skromnych, choć komfortowych akustycznie warunkach sali konferencyjnej Muzeum Okręgowego. Zlokalizowany w samym sercu Bydgoszczy, próbował dyskretnie kontrapunktować dobiegające zewsząd All I Want for Christmas Is You.

Mintaka (Delta Orionis) to gwiazda wielokrotna w pasie Oriona. Niezły układ odniesienia dla muzyki współczesnej, pozostającej w życiu artystycznym równie piękną osobliwością.

Festiwal Art Mintaka dopiero ostatnio skupił się na najnowszej muzyce kameralnej; wciąż przed nim ostateczne szlifowanie koncepcji, definiowanie pozycji w środowisku i budowanie publiczności. W tym roku program rozpięty był między muzyką komponowaną o odcieniu raczej konserwatywnym a solowymi recitalami wybitnych muzyków. Charakteru dodały mu cztery zamówienia kompozytorskie utworów na szczególny skład instrumentalny: flet, wiolonczelę, gitarę i tubę.

Delta Orionis A

O artystycznym powodzeniu zamkniętych projektów solowych decyduje synergia repertuaru i ogólnej koncepcji. To działa w przypadku „Monoperkusji” Miłosza Pękali. Audiowizualne wersje kompozycji znanych z dwóch albumów Monopercussion wywierały dużo mocniejsze wrażenie, choćby Your Trash Igora C. Silvy, operujący estetyką nadmiaru i o nadmiarze opowiadający. Wirtuozeria solisty tworzyła sens w synchronizacji z obrazem. Jeszcze mocniejszych wrażeń dostarczył Temazcal Javiera Álvareza, w tytule nawiązujący do ceremonii łaźni parowej znanej już w czasach Majów. Grający na marakasach Pękala wykonywał swoisty układ gestów, pozycji i ruchów ciała. Muzyk schowany był w ciemności – widzieliśmy tylko jego sylwetkę na tle wizualizacji świetlnego koła przypominającego płonące słońce. Dźwiękowy happy end zabrzmiał w tej scenografii dość ironicznie.

Osobną atrakcję stanowiło prawykonanie solowej wersji Liturgy of the Object Wojciecha Błażejczyka. Perkusyjne tour de force nie straciło wiele ze swojego sensu ani z urody, pozbawione bombastycznej oratoryjnej otoczki, którą pamiętamy z Warszawskiej Jesieni. Mniej znaczy czasem – równie dobrze. Ta myśl towarzyszyła mi także podczas słuchania Raphaela Rogińskiego, grającego muzykę ze swojego nowego albumu Talàn. Gęsty splot faktury, gitarowa wirtuozeria, mylenie tropów i wsobność mogą fascynować, jednak wersję płytową uważam za dużo bardziej akustycznie czytelną i wyrafinowaną, wielowymiarową i uwodzicielską.

Repertuar okazał się słabą stroną występu Piotra Nowickiego, znanego choćby z zespołu Kwartludium. Utwory przedstawione wyłącznie na klawiaturze charakteryzował wirtuozowski pianizm, któremu artysta sprostał, ale ich estetyka nie pozostawiała nic poza znużeniem. Po tym wszystkim nawet Palais de Mari mojego ulubionego Mortona Feldmana zdawało się tylko szarym modernizmem. Solenny recital fortepianowy wymaga w dzisiejszych czasach dobrego uzasadnienia; tutaj zbyt często zastanawiałem się, czemu słucham tych właśnie dźwięków.

Delta Orionis B

Momentów repertuarowych wątpliwości było więcej. Niektóre utwory służyły chyba wyłącznie popisowi wykonawców. Z tego zbioru obroniła się prosta brzmieniowo Composition arithmétique Artura Zagajewskiego, w której flet piccolo (Agnieszka Bartoszewicz) odpowiadał na pikanie urządzeń z nagrania monofonicznego. Skojarzenie ze szpitalną aparaturą nie prowadzi do żadnego dramatu. Zostajemy z niepokojącą grą punktów dźwiękowych. Anamnesis / After Tōru Takemitsu Marka Pasiecznego to z kolei gra z pamięcią, zbudowana na cytacie z muzyki japońskiego kompozytora. Kluczem do utworu okazało się połączenie brzmienia wiolonczeli (Gustaw Bafeltowski) i specyficznie strojonej gitary (Marcin Chiliński).

W całości zachwycił mnie występ Herbert Piano Trio: Bartłomiej Wezner – fortepian, Joanna Kreft – skrzypce i Dominik Płociński – wiolonczela. Tych muzyków znałem z osobna, razem wznieśli się na poziom wybitności.

Strzałem w samo serce były Cradle Song Hanny Kulenty i nowa wersja Choć doleciał Dedal Pawła Mykietyna (lżejsza, ze skrzypcami zamiast klarnetu). Zespół komunikował się na poziomie ponadzmysłowym, funkcjonował jak jedno ciało, zachowując indywidualność każdego z wybitnych muzyków. Wiolonczelowe glissanda u Mykietyna i przeszywające zawodzenie smyczków na tle nieubłaganego fortepianu w utworze Kulenty pozostaną w mojej pamięci na długo.

Delta Orionis C

Prawykonania. Zawody w opanowaniu niespójnego pozornie kwartetu. Imbody Nikolet Burzyńskiej przeczyło trudnościom w łączeniu brzmień; flet z wiolonczelą, tuba z gitarą i inne układy w ramach tego osobliwego zestawu zaskakiwały. Muzyka tej kompozytorki zwraca uwagę subtelną brzmieniowością, która nadaje fantastycznych barw instrumentalnej narracji.

Drugi utwór z tej serii, Osobliwość Calabiego-Yau, powstał z fascynacji Rafała Gorzyckiego teorią strun. Wpisuje się w nią zjawisko zwane rozmaitością Calabiego-Yau – sześciowymiarowa przestrzeń geometryczna… Kompozycja, której fantazyjna narracja obraca układy instrumentalne jak w kalejdoskopie, sprawiała wrażenie wędrówki między wymiarami. 

"Tu trzeba było uważnie patrzeć, kto gra – dźwiękowe mikstury wodziły słuch na manowce."

Marcin Stańczyk w swojej wersji zadania wzbogacił zespół o elektronikę, a osią Quatre chants sur ce qui n’existe plus uczynił proste wiolonczelowe akordy pizzicato. Utwór jest eufoniczny, przestrzenny, konstelacje instrumentów się zmieniają. W pewnym momencie muzykę przenikają dźwięki przejeżdżających karetek. Czy Stańczyk napisał utwór o pandemii? O jej wyparciu? Jak pisze w komentarzu: „świadomość utraty jest utrwalana przez wrażenie, że coś było, ale już tego nie ma”.

Stawkę festiwalowych prawykonań zamykały Rewolucje Aleksandra Nowaka – mistrzowski 20-minutowy utwór na flet i tubę w interpretacji Agnieszki i Roberta Bartoszewiczów. Te dwa instrumenty są od siebie tak daleko na skali, że mogłyby się percepcyjnie rozejść jak w przeciwfazie, zamknąć w osobnych światach. Kompozytor nawiązał do badań Mikołaja Kopernika nad „okręgami o różnych promieniach, z których mniejszy obraca się wokół obwodu większego, mając z nim zawsze jeden punkt styczny”. Ten punkt to napięcie między fletem i tubą, którego, słuchając utworu Nowaka, nigdy nie przestaje się odczuwać.

"Na Art Mintaka napięcia artystyczne bywały niezamierzone – jak między muzyką a wyświetlanymi w tle reprodukcjami prac bydgoskiego artysty Stanisława Stasiulewicza. Skutkowało to chwilami nadmiarem bodźców lub nieadekwatnością – ale liczy się ryzyko."

Problem jego niepodejmowania przez duże instytucje muzyczne zauważył nawet w krótkim wystąpieniu wicemarszałek województwa kujawsko-pomorskiego Zbigniew Ostrowski, który wysłuchał w całości jednego z koncertów. Dawno nie widziałem żadnego notabla na festiwalu muzyki współczesnej. Takie rzeczy tylko w Bydgoszczy. Nie najgorszym miejscu na grudniowy weekend.

Autor recenzji: Adam Suptynowicz

link do artykułu ze zdjęciami w Ruchu Muzycznym

JAZZ FOR MR IVES, JAZZ FOR MR SEROCKI by BKK

(Bydgoski Kolektyw Kompozytorski)


Rafał Gorzycki - composer, drums, perc., piano

Mikołaj Sarad - composer, soprano & alto saxes, piano

Bartłomiej Chmara - composer, sound designer,  live electronics

( txt: Polish Jazz 11.2023)  - recenzja albumu:

Płytę Jazz for Mr Ives, Jazz for Mr Serocki Bydgoskiego Kolektywu Kompozytorskiego traktować można jako bardzo specyficzny manifest. Rafał Gorzycki, Mikołaj Sarad i Bartłomiej Chmara z gościnnym udziałem Mateusza Szwankowskiego w dźwiękowy sposób komentują pojawiające się raz na jakiś czas w przestrzeni (głównie dziennikarskiej) słowa jazz is dead. I choć sprzeciwiał się już im na swój własny, mocno ironiczny sposób Frank Zappa, twierdząc, że jazz isn't dead, it just smells funny, to jednak podejście trio BKK prezentuje o wiele więcej niż tylko błyskotliwą ripostę.


Prawdę mówiąc, jest mi doskonale wszystko jedno (cytując hicior jednej z popularnych swego czasu grup pop-rockowych), czy muzyka powszechnie uznana za jazz żyje, czy też jakiś czas temu dokonała już i tak zaskakująco długiego żywota. O wiele istotniejsza jest dla mnie kwestia jazzowego myślenia. Polega ono moim zdaniem na przyjęciu, zapoznaniu określonych struktur muzycznych, a potem ich stopniowym rozsadzaniu od wewnątrz. Odwołania do muzyki dawnych mistrzów podług tego sposobu myślenia są tylko bodźcem do twórczego przekształcania praktycznie całego materiału dźwiękowego z przeszłości. I właśnie takim tropem zdaje się podążać trio BKK. 


Dorobek Charlesa Ivesa i Kazimierza Serockiego – tytułowych bohaterów nagrania – stanowi tak naprawdę tylko sprężystą trampolinę dla autorskich poszukiwań zespołu. Inspirowane głównie twórczością Ivesa takie rozwiązania formalne jak politonalność czy asymetryczne rytmy być może pobrzmiewają w dwóch potężnie rozbudowanych kompozycjach tworzących płytę, lecz zdecydowanie nie stanowią one dominanty poszukiwań. 


Eksperymentalno-ilustracyjna przestrzeń tworzona przez zespół wije się i meandruje wokół pary pozornie sprzecznych aktywności artystycznych – utraty oraz odzyskiwania kontroli nad materią muzyczną. Analogiczne uczucie balansowanie na krawędzi towarzyszy słuchaczom, którzy jednak z tego procederu czerpać mogą niemałą przyjemność. Wszak, ze wszystkich sportów ekstremalnych to właśnie jazz awangardowy przynosi najwięcej adrenaliny.


Takiego grania potrzebujemy! Respektującego tradycję, lecz nieczołobitnego. Odważnego, lecz nie wulgarnie brawurowego. Bydgoski Kolektyw Kompozytorski pokazuje, że iście awangardowy vibe tak naprawdę nigdy się nie zestarzeje, o ile tworzącym go muzykom towarzyszy coś więcej niż chęć efekciarskiego zaistnienia tu i tam.


By Jędrek Janicki

kliknij do tekstu źródłowego



ENSEMBLE TUNING XIII - MUZYKA NA TRZY INSTRUMENTY

( txt: Polish Jazz 08.2021)  - recenzja albumu:

Pamiętam jak kiedyś mój wujek, miłośnik hardej muzyki rockowej, opowiadał mi jak to czystym zbiegiem okoliczności znalazł się na koncercie jazzu, nazwijmy go, eksperymentalnego. Lekko oniemiały w zachwycie obserwował jednego z muzyków, który wskoczył za scenę i przez kilkanaście minut szurał kotarą (!), imitując tym samym perkusyjne dźwięki. Choć na płycie Ensemble Tuning XIII – Muzyka na trzy instrumenty tak specyficznego instrumentarium (chyba) nie odnajdziemy, to jednak inwencja i wyobraźnia twórców tej płyty daleko wykracza poza tego rodzaju urocze, lecz nieco kabotyńskie w gruncie rzeczy wygłupy.

Ensemble Tuning nie jest projektem nowym na scenie polskiego jazzu eksperymentalnego. Dowodzony przez perkusistę Rafała Gorzyckiego zespół szerszej publiczności dał się poznać płytą zatytułowaną właśnie Ensemble Tuning sygnowaną nazwiskami Rafała Gorzyckiego, Tomasza Pawlickiego i Jakuba Ziołka.

Na potrzeby Ensemble Tuning XII Gorzycki zmienił skład i do współpracy zaprosił inne jakże zacne osobistości – klarnecistów Piotra Mełecha i Michała Górczyńskiego oraz pianistę Jakuba Królikowskiego (w jednym z utworów pojawia się również gościnnie znany z wcześniejszego wcielenia Ensemble Tuning Jakub Ziołek). Jak mówi jednak muzyczno-piłkarska mądrość, nazwiska same nie grają, a jakość potwierdzić trzeba na płycie (tudzież na boisku).

Ensemble Tuning XIII potraktować można jako wyjątkowo udaną próbę brawurowego balansowania pomiędzy porządkiem a chaosem. Muzykom prawdopodobnie nie chodzi o wielbienie manichejskiego nauczania, lecz raczej przełamanie tego szkodliwego sposobu myślenia o muzyce, podług którego utwory mogą być albo ustrukturyzowane, albo w pełni improwizowane. Otóż nie, jak się okazuje, trzecia droga istnieje. Wszystkie utwory z tej płyty mam wrażenie, że są dokładnie pomiędzy tymi dwoma sposobami myślenia.

Muzycy przez jakiś czas podążają wcześniej wytyczonymi ścieżkami, by filuternie z nich zboczyć. Co ciekawe, „na manowce” sprowadzić ich potrafią nie tylko koledzy z zespołu jakimś nieprzewidzianym dźwiękiem, lecz również chęć eksplorowania możliwości brzmieniowych poszczególnych instrumentów. Dla słuchacza te poszukiwania stanowią jednak niepowtarzalną możliwość wyjścia poza schemat swoich oczekiwań wobec tego typu muzyki.

Co oczywiste, odrzucić musimy tradycyjno-jazzową konwencję typu temat-partie solowe, lecz również nie odnajdziemy na tej płycie niczym nieskrępowanego w pełni rozimprowizowanego szaleństwa, które niejednokrotnie okazuje się być nieco bełkotliwe. Gorzycki (bo to on jest liderem zespołu i głównym pomysłodawcą jeżeli chodzi o utwory) w sprawny sposób buduje narrację, która oczywiście potrafi zaskoczyć, lecz która również w jakiś sposób, pomimo swojego eksperymentalnego wydźwięku, pozostaje spójna i klarowna.


Ensemble Tuning XIII – zabrzmieć to może nieco paradoksalnie – słucha się całkiem dobrze. Nagrania nie męczą, lecz intrygują i skłaniają do pewnego intelektualnego wysiłku. Gorzycki płytą tą muzycznego świata na pewno nie zmienia, lecz raczej umacnia swoją pozycję jako jednego z czołowych przedstawicieli eksperymentalno-improwizowanego jazzu w Polsce. Po prostu wszystko się zgadza, a samo Ensemble Tuning XIII do gustu na pewno przypadnie wszystkim nieco bardziej wymagającym słuchaczom.

By Jędrzej Janicki

kliknij do tekstu źródłowego



RAFAŁ GORZYCKI - UTWORY PIERWSZE

(txt: Polish Jazz 08.2021)  - artykuł, recenzja albumu:

Uwaga! to nie jest płyta jazzowa ani nawet nie jest to płyta z muzyką improwizowaną. Dlaczego zatem znajduje się na naszym blogu Polish Jazz? Po pierwsze dlatego, że już dawno wyrośliśmy z przywiązania do jakichkolwiek etykietek, interesuje nas po prostu muzyka żywa, która się staje i rozwija, potrafi zaskakiwać, uważamy to za esencję jazzu.  Po drugie, Rafał Gorzycki jest postacią mającą swoje ważne miejsce w historii polskiej muzyki jazzowej i bez względu na to jaką drogą w danej chwili podąża warto mu w tej podróży towarzyszyć.

Ponieważ czytelnikami tego bloga są także osoby młodszego pokolenia przypomnijmy w telegraficznym skrócie najważniejsze etapy kariery Rafała. W latach 90-tych w Bydgoszczy powstał klub Trytony, a następnie kultowy Mózg. Skupiła się wokół niego grupa muzyków o bardzo alternatywnym podejściu do muzyki, w tym jazzowej: m.in. Tomasz Gwinciński, Wojtek Jachna, Jacek Buhl, Sławek Janicki, Jurek Mazzol, Olo Walicki, bywał też legendarny Andrzej Przybielski i wielu innych.

Stałym bywalcem był tam też Rafał Gorzycki, który współtworzył trzy być może (poza Arhytmic Perfection Mazzola) najważniejsze formacje wywodzące się z tego środowiska (w porządku chronologicznym): Maestro Trytony, Ecstasy Project i słynne Sing Sing Penelope. Każda  znich proponowała nieco inną estetykę, nagrała kilka ważnych albumów, których do dzisiaj słucha się świetnie, a które były kamieniem węgielnym renesansu polskiego jazzu, który nastąpił w początkach XXI wieku. Przy czym nadały mu ten rozwichrowany, nieuczesany i buntowniczy charakter, który tak kochamy na tym blogu.

Jeszcze w okresie istnienia tych bardzo znanych formacji, Gorzycki zaczął się angażować w inne projekty, o bardziej kameralnym charakterze. Bardzo udane były projekty z gitarzystą Kamilem Paterem i basistą Pawłem Urowskim, których "Dziki Jazz" dostał nominację do Fryderyków w kategorii Free Jazz. To samo należy powiedzieć o nagranym ze skrzypkiem Sebastianem Gruchotem albumie "Experimental Psychology" czy kolejnym duecie tym razem ze znanym angielskim gitarzystą-eksperymentatorem Jonathanem Dobie.

Muzyk kontynuował swoja free jazzową przygodę w ramach Rafał Gorzycki Trio z gitarzystą Markiem Malinowskim i basistą Wojciechem Woźniakiem najpierw na docenionym przez krytykę "Playing", a następnie w ramach kolejnego trio Ensamble Tuning, tym razem z flecistą Tomaszem Pawlickim i gitarzystą Jakubem Ziołkiem.

Całkiem nieźle jak na całkiem młodego faceta rocznik 1974! A okazało się, że to wcale nie jest jego ostatnie słowo. Bowiem w tak zwanym międzyczasie ukończył studia kompozytorskie I stopnia w klasie prof. Zbigniewa Bargielskiego w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy i rozpoczął tworzenie muzyki klasycznej. Osobiście ucieszyła mnie niezmiernie ta wiadomość. Zawsze byłem pod wrażeniem konceptualnego aspektu różnych projektów Rafała, który zresztą nie zawsze łatwo dawał się przenieść w  realia muzyki granej na żywo. Takie przynajmniej były moje z tą muzyką doświadczenia podczas kilku koncertowych spotkań. Tym bardzej byłem ciekawy jak to się przeniesie na muzykę tworzoną na partyturze i wykonanywaną przez instrumentalistów o zawodowym przygotowaniu do wykonywania muzyki klasycznej.

Rezultat moim zdaniem - mimo, że są to utwory pierwsze, jak sugeruje tytuł płyty - jest więcej niż satyfakcjonujący. Muzyka jest bardzo zróżnicowana. Mamy tu m.in. trio z fortepianem, kwartet smyczkowy, ale i pieśni czy fortepian solo, a na jednym utworze - wyśmienitym "Śmierć Pana S" (Sokratesa) - pojawia się też sam Rafał, na instrumentach elektronicznych. Różnorodność form, stopień ich opanowania, jakość wykonania udało się pogodzić z emocjonalnością, muzyka głęboko porusza, angażuje, nie pozostawia obojętnym. Wiele wskazuje na to, że przed Gorzyckim otwiera się kolejny nowy, obiecujący rozdział. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy lub - co typowe w przypadku tak płodnego artysty - wręcz ciągi dalsze.

Maciej Nowotny

kliknij do tekstu źródłowego

Jarosław Kowal: Niedawno Narodowe Centrum Kultury opublikowało wyniki badań gustów muzycznych polskich nastolatków i chyba dla nikogo zaskoczeniem nie mogła być nieobecność muzyki improwizowanej, a jednak regularnie zagraniczni muzycy dziwią się po występach na Jazz Jantar, że przychodzi do nas tak dużo młodzieży. Z twojej perspektywy to muzyka przystępna dla nastoletniego odbiorcy? Widzisz młodzież na swoich koncertach?

Rafał Gorzycki: Nie znam tych badań, ale warto pewne rzeczy uściślić. Po pierwsze, sam mam problemy ze zdefiniowaniem pojęcia muzyki improwizowanej. I chyba nie jestem w tym sam. A co dopiero ankietowana, przypadkowa młodzież ? Po drugie kto jest nastolatkiem, a kto młodzieżą? Dla mnie młodzież to też osoba na przykład dwudziestotrzyletnia, a do młodzieży nie zaliczałbym z kolei czternastolatka. Czym innym jest też to, czego kto słucha i to, czy chodzi na koncerty.

Wydaje mi się, że sytuacja nie jest taka biało-czarna, a jeśli chodzi o moją perspektywę, to uważam, że czym skorupka za młodu nasiąknie... Jeśli ktoś słuchał w domu czegoś poza tym, co ogólnotematyczne kanały telewizyjne czy radiowe proponują, czyli najszerzej pojętą muzykę popularną i komercyjną, to rodzi się w nim pewna wrażliwość, której później nie będzie potrafił odrzucić.

W ten sposób stanie się wrażliwym odbiorcą muzyki. Wielokrotnie rozmawiałem z różnymi ludźmi na ten temat, zastanawialiśmy się, skąd się to bierze i oczywiście to edukacja, edukacja i jeszcze raz edukacja. Mam siedmioletniego synka, który dopiero zaczął chodzić do szkoły, ale jeśli chodzi o przedmioty artystyczne –

edukację muzyczną i plastykę – tych zajęć jest bardzo mało, a w gimnazjum całkowicie odpadają z siatki godzin, więc trudno się spodziewać, że ludzie, którzy wyszli z domów, gdzie nie mieli odpowiednich wzorców i nie poznali czegoś ciekawego w szkole będą pojawiali się na koncertach jazzowych, w filharmonii czy w operze.

A gdzie tu mysleć o rozróżnieniu jazzu, awangardy, czy muzyki improwizowanej. Ja z kolei czytałem badania , z których w wynikało , że we Francji, Norwegii i Niemczech ilość lekcji muzyki w szkole jest o 2000% większa niż w Polsce ….. To tak ogólnie, ale jestem akurat po kilku koncertach i próbuję sobie wyobrazić tę widownię - rzeczywiście osób w wieku piętnastu-siedemnastu lat na koncertach jazzowych jest mało. Słucham też dużo klasyki, chodzę do filharmonii czy na

festiwale muzyki współczesnej i tam też jest mało ludzi poniżej dwudziestu lat. Jeśli są, to najczęściej studenci. Nie chodzę na koncerty muzyki popularnej, ale byłem jakiś czas temu na koncercie Prince'a i akurat tam było bardzo dużo młodzieży [śmiech]. Na pewno jest tak, że im coś trudniejsze, tym mniej popularne, a media tego nie chcą pokazywać, bo nie ma w tym interesu, więc frekwencja na koncertach muzyki awangardowej czy nawet jazzowej nie jest tak duża, jak na koncertach rockowych,

czy popowych, może poza wyjątkami, jak Leszek Możdżer czy Adam Bałdych, ale chyba to nie jest do końca już muzyka jazzowa, a na pewno nie improwizowana. To raczej muzyka popularna i komercyjna.

Wspomniałeś o edukacji – ja mam akurat ośmioletniego syna i nikt w szkole nie widzi problemu na przykład w śpiewaniu piosenek disco polo przez dzieci czy puszczaniu ich na dyskotekach. Gdzie więc ta zmiana powinna się zacząć – u dzieci czy u nauczycieli?

To jest taki węzeł gordyjski i tak naprawdę wszystko sprowadza się do systemu, który jest dysfunkcyjny zarówno na tym poziomie, jak i w szkolnictwie wyższym, gdzie uczy się w sposób bardzo konserwatywny, wręcz dziewiętnastowieczny i mało elastyczny. Mam kontakty z artystami z zachodnich uczelni i system jest tam zupełnie inny. To studenci kreują i sami sobie układają program studiów, a u nas program jest bardzo sztywny, restrykcyjny i pełen kontroli, braku zaufania i monitoringu studentów.  

To funkcjonuje na każdym szczeblu, system jeszcze PRL-owski, ale nikt nie ma odwagi, żeby to ruszyć. 

Były takie okresy, że jazz uchodził za muzykę buntu, a bunt to naturalna właściwość większości nastolatków. Myślisz, że przywrócenie mu tej cechy jest jeszcze możliwe? Myślę, że nie. Jazz wszedł na salony i stał się muzyką prawie równorzędną z muzyką klasyczną czy współczesną. Trzeba też powiedzieć, że jazz jest tak szeroki w swojej definicji i w swojej stylistyce, że można o nim powiedzieć, że jest zarówno radykalną awangardą z estetyki Petera Brotzmana, jak i smooth jazzu – choćby Kennym G.,

Trudno nazywać muzykę Yellowjackets muzyką protestu. Może kiedy jazz powstawał, można było tak go nazywać ;albo w Polsce jeszcze w czasach poststalinowskich, ale u współćzesnych młodych artystów polskich, którzy PRL-u już właściwie nie pamiętają – raczej nie. Uważam , że ostatnią falą protestu w jazzie był ruch zwany yassem. Choć protestować można wciąż przeciw wielu różnym aspektom rzeczywistości, dziś nie musi objawiać się to akurat w muzyce improwizowanej, czy muzyce w ogóle. Są inne media, internet, teatr ,video-art... a w końcu hip-hop.

Czy występy na festiwalach są dla ciebie ulgą w tym sensie, że same w sobie mają określoną publikę i nie trzeba aż tak obawiać się o frekwencję czy też o obecność przypadkowych?

Przypadkowi ludzie zawsze , będą, ale to nie zawsze jest coś złego... Na festiwalu jednego dnia potrafią grać trzy zespoły, które czasami są od siebie stylistycznie bardzo różne. Pamiętam koncert na Jazz Jamboree w 1988 roku, gdzie występował Ronald Shannon Jackson, grał wtedy przed Milesem Davisem. To był nietypowy koncert Shannona – dwie gitary, dwa basy elektryczne i Ronald, czyli duży i dobry hałas. Wiele osób, które przyszły na Davisa w ogóle nie było na tym koncercie i nie rozumiały tej muzyki, więc z festiwalami różnie bywa.

Czasami te połączenia są dość karkołomne. Kiedyś Contemporary Noise Sextet grało przed Ula Dudziak, co też było dosyć zabawne. Ja z kolei grałem swojego czasu w duecie z Jonem Dobiem – z którym pokazywaliśmy się zresztą na Jazz Jantarze – i to też była dość awangardowa muzyka, a po nas występował kwartet Tomasza Stańki [podczas Jazz Od Nowa Festival 2015 – przyp. red.]. Akurat wtedy ludzie przyszli na obydwa koncerty, ale nie zawsze to się udaje. Z drugiej strony podoba mi się to, że nie są tworzone pewnego rodzaju getta i hermetyczne środowiska. Lubię takie interdyscyplinarne idee i wyjście poza pewien wąski schemat myślowy, choć uważam, że można czasami zrobić to lepiej .

Cieżko znaleźć wspólny mianownik dla Makowicza i Trzaski solo (smiech). Czasami mam wrażenie, że o wszystkim decydują przypadek, kalendarz, raczej techniczne dogodności niż wizja artystyczna. Na pewno fajnie jest grać na festiwalach chociażby dlatego, że mają budżety, w tym budżety na reklamę i promocję, dzięki czemu frekwencja jest zazwyczaj duża. Dzięki budżetom płacą też dobrze artystom,.

A czy koncerty klubowe wiążą się z dodatkowym stresem, bo przecież grasz muzykę wymagającą i często się zdarza, że na takich wydarzeniach frekwencje są dość słabe.

Boje się takiego stawiania sprawy , że wymagająca muzyka równa się niskiej frekwencji... Nie mam też pewności , czy moja muzyka jest wyjątkowo trudna. Słuchając Ligetiego, Berio, czy Lachenmanna mam duże wątpliwości. A czy jest na sali pięć, czy pięćdziesiąt, czy tysiąc osób, skupienie zawsze jest to samo i zawsze daję z siebie sto procent.

Oczywiście kiedy wychodzisz na salę i oprócz managera, koleżanki czy kolegi i jeszcze czterech osób nikogo nie ma, jest taki moment, że robi się człowiekowi po prostu przykro, ale na szczęście takich sytuacji nie ma zbyt wiele, a jeśli są, to mimo wszystko potrafimy oddać się muzyce.

Myślę, że ludzie potrafią to odczuć i ostatecznie bilans jest dodatni. Niedawno grałem w dość rzadko występującym duecie z Markiem Malinowskim na gitarze w Psie Andaluzyjskim w Poznaniu i okazało się, że był to jakiś długi weekend, o czym bookując ten termin kilka miesięcy wcześniej nikt z nas nie wiedział, łącznie z właścicielką klubu. Było gorąco i jeszcze jakieś duże koncerty odbywały się w tym czasie, więc na naszym było może 10 osób. Po koncercie natomiast jakiś człowiek podszedł i kupił od nas chyba piętnaście różnych płyt, co było bardzo miłe.

Bywa bardzo różnie, czasami koncerty, których się boisz wychodzą super, a czasami koncerty, których jesteś pewien wychodzą bardzo przeciętnie, bo coś jest nie tak z akustyką albo z realizatorem dźwięku, albo po prostu któryś muzyk ma gorszy dzień. Tak dużo jest zmiennych, że im jestem starszy, tym mniej prorokuję i jestem gotowy na wszystko to, co dobre, ale też na wszystko to, co złe.

Mam wrażenie, że kluczową kwestią jest estetyka, co najłatwiej można pokazać na przykładzie pianistów - chociażby Nils Frahm nie gra przecież banałów, ale ma szerokie grono odbiorców chyba właśnie dlatego, że tworzy muzykę, którą można by nazwać „ładną”.

O tym już częsciowo wspominałem, Na pewno też w Polsce jest kult fortepianu i skrzypiec, choćby dzięki Chopinowi i Wieniawskiemu , bez względu na to, czy są to dziś artyści klasyczni, czy jazzowi. Słowo „fortepian” jest słowem nobilitującym, które natychmiast przyciąga ludzi znacznie bardziej niż słowo „puzon” . W naturalny sposób takim osobom jest łatwiej, bo są na solistami, liderami , ale żeby było jasne – nie mam zamiaru siebie usprawiedliwiać albo kogoś oczerniać i przedstawiać to tak, że skoro jestem perkusistą, to jest mi trudniej. Myślę jednak, że jest to fakt obiektywny i są związane z tym skutki.

Do tego jeżeli jakiś pianista czy skrzypek – mają dobry PR, są wydawani w dobrych i dużych wytwórniach, a do tego dobrze wyglądają i są modni, a w repertuarze mają muzykę bardzo konsonansową to ich szanse powodzenia bardzo rosną. Byłem ostatnio na koncercie polskiego pianisty z dwoma zagranicznymi muzykami i byłem zaskoczony lukrowatością i powierzchownością czy płytkością tej muzyki, a jednak w operze w Bydgoszczy, był komplet publiczności i wszyscy mieli wrażenie, że biorą udział w wydarzeniu wręcz intergalaktycznym.

Podobnie było rok później na koncercie Jana Garbarka, którego podziwiam za muzykę z lat 70., kiedy grał bardzo nowocześnie i współpracował z triem Jarretta. Nagrywali wtedy naprawdę piękną muzykę, a tutaj zagrali soft jazz. Dla mnie to była muzyka nudna, a publiczność była znowu w nadkomplecie i domagała się bisów. Wszystko zależy więc od stylistyki, kodu estetycznego, ale też dobrego marketingu i rynkowości danego projektu .

To dzisiaj jest znacznie ważniejsze od merytorycznego zaplecza artysty, płyty, czy zespołu. Na tym polega wolny rynek i jego najsłabsze strony, czyli konsumpcjonizm, komercjalizm i może jest to smutna konkluzja, bo mało zostaje przestrzeni na funkcjonowanie tylko merytoryczne.

Nigdy cię nie kusiło, żeby założyć projekt, który można by dobrze sprzedać i utrzymywać dzięki niemu te pozostałe, tworzone już tylko dla własnej satysfakcji?

Stworzenie takiego projektu też nie jest łatwe. Nie wystarczy napisać jednego chwytliwego utworu – takich prób i takich zespołów są pewnie w Polsce setki. Puszczając wodze fantazji: w takiej sytuacji priorytetowym założeniem byłby sukces komercyjny, czyli musiałoby to przynieść dużo pieniedzy, więc trzeba byłoby to rozpatrzyć bardzo zero-jedynkowo, czyli biznesowo .

To nie jest też tak, że masz dobry utwór i od razu zostanie wyłapany przez tak zwany „główny nurt” i ogólnotematyczne media, które wykreują z Ciebie gwiazdę. Mam kolegę z trójmiasta, który odniósł sukces rynkowy, ale pracował na to strasznie ciężko od piętnastu lat i wiele temu poświęcił . Powiedziałbym nawet, że odniósł sukces kosztem muzyki. Ktoś może to odebrać jako ocenę niesprawiedliwą... I teraz pytanie, czy to było warte grzechu?

Każdy musi odpowiedzieć sobie na to sam. Ja odpowiem, że nie poświęciłbym tak wiele, żeby odnieść sukces komercyjny. Uważam, że ziarno, które zostanie zasiane i będzie szczerze pielęgnowane w końcu przyniesie plon.... Osobiście bardzo ciężko pracuję, rozwijam się, zacząłem interesować się kompozycją, jestem na studiach kompozytorskich w klasie profesora Bargielskiego, uczę się gry na fortepianie, więc wciąż gromadzę arsenał i wzmacniam swój kapitał. Taka jest moja droga.

Kiedy kompletowałeś skład na "Ensemble Tuning", myślałeś o muzykach, z którymi chciałbyś współpracować czy raczej o dźwiękach, jakich potrzebujesz?

To są naczynia połączone. W kontekście tryptyku triowego wiedziałem, że chcę nagrać trzy płyty z rożnymi obsadami, z rożnymi brzmieniami, z eksplorowaniem różnych elementów dzieła muzycznego i wiedziałem, że połączenie fletu, perkusji i elektroniki dla mnie jest czymś intrygującym i przynajmniej jeżeli chodzi o rynek europejski rzeczą może nie tyle nowatorską, co dosyć pomysłową.

Z Tomkiem Pawlickim nagrywałem już ponad dwadzieścia lat temu z Maestro Trytonami, a Kubę Ziołka poznałem kilka lat temu i byłem na kilku jego koncertach, gdzie grał właśnie elektronikę i to nie tę laptopową, tylko analogową. Robił to w sposób bardzo ciekawy, wyrafinowany i niebanalny. Chciałem zarazem wyjść z idiomu jazzowego, czyli odejść od sekcji – obojętnie, czy byłby to bas elektryczny czy kontrabas i ja na bębnach – plus instrumentu harmonicznego – obojętnie, czy rhodes, fortepian czy gitara – a do tego jakiegoś solisty – gitara albo instrument dęty.

Chciałem od tego odejść, żeby stworzyć hybrydę, przechylić szalę bardziej w kierunku muzyki kameralnej i od razu widziałem w tym składzie właśnie tych artystów. Znałem ich i ten wybór był dla mnie oczywisty.

Jak bardzo koncert pod szyldem "Ensemble Tuning" różni się od tego, co można usłyszeć na albumie?

To są zamknięte kompozycje w sensie struktury czy szkieletu, ale nie wszystkie partie i wszystkie głosy zapisane są w stu procentach. Formy są zapisane, pozostaje jednak do pewnego stopnia swoboda wykonawcza. Myślę, że koncerty są podobne do płyty, bo takie jest nasze założenie – pracowaliśmy nad tym dwa lata i chcemy pokazać takim, jakim przygotowywaliśmy. Niewiele jest tam rzeczy, które chcielibyśmy modyfikować.

Masz już wizję zwieńczenia swojego tryptyku triowego?

Są dwie wizje – nad jedną już pracuję, druga jest trudniejsza, ponieważ dotyczy artystów zagranicznych i jest koncepcja, żeby nagrywać to w Norwegii. Z pierwszym triem grałem już dwa koncerty, nie ma jeszcze nazwy, ale tworzę je z Jakubem Królikowskim – bardzo intrygującym, młodym pianistą z Poznania – i z Piotrem Mełechem – klarnecistą. Rozmawiam też z Michałem Górczyńskim. Drugie trio to Experimental Psychology Trio, kontynuacja duetu z polsko-norweskim skrzypkiem, Sebastianem

Gruchotem i z wirtuozem tuby, norweskim muzykiem. Zastanawiam się jeszcze nad tym, mam bardzo dużo pracy w Polsce i musiałbym zebrać spore fundusze, bo ci artyści chcą to nagrywać w ciekawym studiu w starym młynie w górach, więc wymaga to więcej czasu, pracy i nakładów finansowych. Może ostatecznie tryptyk triowy będzie składał się z czterech płyt....




W Polskim Radiu  PR III - "Trójka" w audycji "Mało Obiektywnie" Mariusza Owczarka   o nowej płycie,  i nie tylko rozmawiali: Rafał Gorzycki i Adam Makowicz... Zapraszamy do zapoznania się z treścią rozmów, które odbyły się 15.02.2019 roku.   

Link do wywiadu (audio)

Bydgoski Informator Kulturalny

Link do wywiadu - str. 3-9 numeru 05.2019 (txt)

JAZZPRESS

(02.2019)

Ensemble Tuning to druga, po Playing z 2016 roku, płyta Rafała Gorzyckiego nagrana w triu. Lider, grający tu poza perkusją na fortepianie, zaprosił do projektu flecistę Tomasza Pawlickiego oraz elektronika i gitarzystę Jakuba Ziołka. Mamy tu więc do czynienia ze spotkanie na pozór różnych, ale jak na płycie się okazuje, bardzo dobrze ze sobą współgrających światów. Pawlicki to z jednej strony koncertmistrz Opery Nova w Bydgoszczy, z drugiej aktywny członek środowiska wywodzącego się

z bydgoskiego Mózgu. Ziołek to z kolei artysta znany z licznych projektów z pogranicza muzyki eksperymentalnej, elektronicznej i improwizowanej ( Ed Wood , Stara Rzeka, Alameda, Innercity). Obaj muzycy poza swoimi podstawowymi instrumentami, na płycie obsługują także elektronikę.

Dziesięć utworów, które znalazły się na albumie,  to muzyka wymykająca się prostym definicjom gatunkowym -  z pogranicza improwizacji, muzyki współczesnej i ambientu. W brzmieniu zespołu w ciekawy, przemyślany sposób łączą się elementy akustyczne i elektroniczne, tworząc tajemniczą, wciągającą aurę. Dzięki temu materiał często sprawia wrażenie muzyki ilustracyjnej do wyimaginowanego filmu. Instrumentem wysuwającym się na pierwszy plan jest flet. To jego wirtuozerskie partie są w

głównej mierze odpowiedzialne za pojawiające się motywy melodyczne, (choć to nie jest najlepszym określeniem w przypadku tej płyty)czy sola. Instrument Ziołka rzadko brzmi jak gitara, na ogół jego przetworzony dźwięk spaja się  z elektroniką, kreując intrygujące tło dźwiękowe. Także Gorzycki w nieoczywisty sposób używa swoich instrumentów, wybiegając daleko poza tworzenie podstawy rytmicznej utworów. Trio eksploruje mocno warstwę brzmieniową  i emocjonalność muzyki, znaczniej mniejszy

nacisk kładąc na klasycznie rozumianą melodykę i rytm. Czuć w tej muzyce niezwykłą koncentrację artystów, która udziela się także słuchaczom - tak było w moim przypadku: wyciszenie ,uwaga i duża przyjemność z odbioru Ensemble Tuning

Piotr Rytowski

VIOL...ENCE.PL    link do pełnej recenzji

(01.2019)

Docieranie do granicy. Tak powinna brzmieć definicja  najnowszej produkcji niezwykle płodnego i nienasyconego perkusisty Rafała Gorzyckiego. Choć wtłaczanie go tylko w ciasne ramy sztuki perkusyjnej byłoby krzywdzące. Gorzycki – aranżer, kompozytor i szef kolejnych projektów daje się poznać jako muzyk wszechstronny a nade wszystko bardzo kreatywny. Ensemble Tuning to kolejny odcinek po płycie „Playing”, w którym Gorzycki wykorzystuje możliwości składu trzyosobowego.

Tym razem obok Rafała mamy nie byle jakie postaci. Kuby Ziołka przedstawiać naszym czytelnikom chyba nie trzeba, podobnie jest z flecistą Tomaszem Pawlickim, obsługującym dodatkowo – podobnie zresztą jak Kuba – elektroniczne zabawki. W zasadzie już dorobek tych trzech panów mówi po części z czym będziemy mieli do czynienia. Owszem, po „Syriuszu” Gorzyckiego, gdzie samotnie zmagał się z klawiaturami i swoim potencjałem kompozytorskim, zahaczając o muzykę eksperymentalną, tym razem mamy powrót do bardziej standardowo rozumianej improwizacji z wykorzystaniem perkusji, jednak trudno mówić w przypadku Ensemble Tuning o tradycyjnej formie muzycznej. To kolejna próba dotarcia do jądra ilustracyjnej muzyki improwizowanej. Z tym, że w przypadku tej płyty, nacisk kładłbym na ilustrację właśnie. W dodatku bardzo sugestywną. ET zalicza się do nurtu eksplorującego brzmienie instrumentów, stawiając je przed ich właściwościami melodycznymi czy rytmicznymi. Trio Gorzyckiego rozbiera dźwięk, przygląda się plastyce brzmienia instrumentów i na tej bazie rozpoczyna swoje niespieszne, ilustratorskie improwizacje.

Momentami propozycja ET brzmi niczym trzygłowy taper, przygrywający do jakiegoś japońskiego filmu o samurajach – słuchając „Dux” widzę oczyma wyobraźni, wypadającego z bambusowego domku ninja, szlachtującego po cichu wszystkich wokoło. Sugestywność muzycznej propozycji tria robi niesamowite wrażenie. Największy strzał przygotowali na samym początku, bo „Parakuła” i „Trzej panowie Sz” to mistrzostwo świata w temacie improwizacji, bazującej na niespiesznie rezonujących instrumentach. Piekielnie precyzyjne użycie perkusjonaliów szczególnie w tym pierwszym utworze robią wrażenie. Nieszablonowe podziały i oszczędność są zaskakujące, szczególnie w kontekście bogatych faktur kładzionych przez Pawlickiego. Mam zresztą wrażenie, że to właśnie flecista jest tu muzykiem, który dźwiga na swoich barkach obowiązek dialogu ze słuchaczem, zaś Gorzycki i Ziołek zadowalają się drugim planem, choć życzyłbym sobie więcej płyt z takimi właśnie dalszymi planami. Podstawą płyty jest trans, medytacja i niepokój, jaki towarzyszy każdej kompozycji. Psychodeliczny „Alfabet Morse’a” kusi zwiewnymi plamami elektroniki i świetnym, „szczotkowanym” werblem, „Suchary” stanowią pomost między improwizacją a muzyką współczesną, podobnie zresztą jest w „Łączniku”, gdzie wyraźnie słychać echa pracy nad płytą „Syriusz” Gorzyckiego a jeśli w „Jakby wstrząśnienie” nikt nie usłyszy powinowactwa z Lotto, znaczy, że jestem głuchy i czas na emeryturę.

Jest w tym odrobina groteski („W poszukiwaniu łącznika”), jest fajne interpretowanie modnych dronów („Modi 6”, „Jakby wstrząśnienie”), przede wszystkim jest w tym próba nowego odczytania improwizacji jako muzycznego budulca. Sposób składania strzępów brzmień, metodologia rytmu jako spoiwa, tworzącego jednak zupełnie odrębne historie to już akademia muzyczna.


Płyta – czego nie ma co ukrywać – trudna, raczej dla koneserów współczesnej opierającej się o awangardę alternatywy, wymagająca wysiłku, ale, co mnie bardzo cieszy – do wielorazowego użytku i zrozumienie tego co chcą nam panowie powiedzieć, staje się ekstatycznym olśnieniem. I takim może nieco zbyt emocjonalnym zdaniem kończę, polecając każdemu, kto ma ochotę na długie seanse z fascynującą sztuką dźwiękową.

Arek Lerch

POLITYKA

(11.2018)

Impresyjna muzyka kolejnego tria prowadzonego przez Rafała Gorzyckiego jest esencją bydgoskiej szkoły z jej kameralistycznymi inklinacjami. To podejście, które nigdy nie było modne i zapewne nigdy się nie zestarzeje....... (Płyty) znakomicie brzmiącej, nienatarczywej i melancholijnie pogodnej, z fragmentami, w których kolektyw imponuje grą zespołową. Warto.

Bartek Chaciński

JAZZIS (USA)

(11.2018)

This is an album by a Polish Jazz trio led by drummer/composer Rafal Gorzycki, who also plays piano, with flautist Tomasz Pawlicki and guitarist Jakub Ziołek, both of which employ also electronics. The album presents ten original compositions, eight of which are credited to all the trio members and two are by Gorzycki. This album is a second part of a triptych of trio recordings by Gorzycki, continuing the "Playing" album released a couple of years earlier. The music was excellently recorded at the RecPublica Studios and engineered by Łukasz Olejarczyk.

The music is an esoteric mixture of various elements, acoustic and electronic, combining modern Classical Music vistas with improvisation and Ambient music and creating a magical impressionist aura of anticipation and mysticism. There are also elements of Serialism and Minimalism, all wonderfully weaved into a coherent but hard to pinpoint continuity, which tends to flow as if propelled by its own will. This music is more about form and sound than about melody or harmony, very abstract and almost involuntarily creating images of impressionist paintings before the listener's eyes.

Pawlicki stands in the very epicenter of this music, since his magic flute produces most of the directly audible sound, creating short melodic threads and swirls, all of which are simply irresistibly beautiful. In complete contrast the guitar played by Ziołek sounds nothing like a guitar, producing a plethora of sound layers and ambient noises in the background, which is the foundation upon which the flute parts float, similar to a wind which carries the golden autumn leaves. Gorzycki also hardly ever plays any straightforward rhythms and his pulses are more pointers than actual rhythmic patterns. His piano parts are also quite atypical and serve as accents rather than harmonies.

There is no doubt that this album constitutes a new stage in the long and prolific career of Gorzycki, taking him into a new realm unlike anything else he attempted earlier, although definitely being a logical extension of his earlier works. This music is more complex and more abstract than his earlier efforts but also much more concentrated and expressive. It is definitely much closer to cotemporary Classical Chamber Music than to Jazz, and will probably be received as such by the listeners. Absurdly perhaps, it is also more accessible and universal than many of his earlier efforts.

Overall this is a stunning piece of music, which offers novel approach to music making, unusual usage of the instruments and explores unchartered territory as far as improvisation and composition are intertwined and is additionally spiced with the sensational flute playing, altogether offering a sensational musical experience. Wholeheartedly recommended!

Adam Baruch

kliknij - link do strony magazynu


Jak na ciebie działa taka sytuacja jak dziś? Mam na myśli niemal całkowity brak publiczności…, choć widziałem, że płyt przed chwilą poszło sporo (śmiech).


Tak i to bardzo miły akcent w takich okolicznościach. A to o co pytasz jest zawsze trochę frustrujące, trochę zagadkowe… Mam świadomość, że Ala [Zygadlewicz] musi ponieść ustalone koszty i trochę mnie to uwiera – rozmawialiśmy przed koncertem o tym, że wczoraj byłem na występie Jana Garbarka w operze w Bydgoszczy. Przyszło 650 osób, koncert wyprzedany, a sama muzyka bardzo komercyjna, polukrowana, sweet jazzowa. Moim zdaniem było to dość wtórne granie, oczywiście są to sprawni wykonawcy – rzemiosła im nie odmawiam – ale sam nie tego oczekuję i nie tego szukam w muzyce, a ludziom się podobało. Był facet z Indii, fajnie wyglądał, dobrze śpiewał, grał na nietypowej perkusji i publiczność to kupiła. Natomiast muzyka, którą wykonuję, przygotowuję i komponuję, po pierwsze wymaga jakiegoś przygotowania i osłuchania. Jest kierowana do świadomego odbiorcy, przez co ma niską możliwość przebicia się do wysokonakładowych mediów. Są wyjątki, jak na przykład Marcin Masecki, choć on jednak jest pianistą – myślę, że polska pianistyka i wiolinistyka to takie dwa tory, które się przyjęły i artyści z tych kręgów są nieco bardziej szanowani. Jest kilka takich nazwisk, które tworząc niekomercyjną muzykę, powiedzmy autorską, radzą sobie dobrze i frekwencja na ich koncertach bywa lepsza, ale to też nie jest reguła. Rozmawiałem niedawno z Olem Walickim, który grał w Łodzi Kaliskiej i wiem, że przyszło bardzo mało osób. Wojtasik grał na jakimś festiwalu w dużym mieście, gdzie przyszło chyba 30 osób, a jest to przecież czołowa polska postać w tych kręgach, może obok Małka… Więc jeśli w tak gorący weekend, gdy miasto jest puste, w małym klubie jest łącznie może 10 osób, to nie jest to nic szokującego. Chociaż przyznaję, że biorę to osobiście do siebie i zawsze to przeżywam. Może nie jakoś bardzo głęboko, bo to nie jest pierwszy koncert w moim życiu, gdy zdarza się coś podobnego. Wiem na co się zdecydowałem swego czasu i to nie jest droga mlekiem i miodem płynąca.


Jasne. Wspomniałeś o rzemiośle – słuchając cię dzisiaj nie miałem wrażenia by cokolwiek cię ograniczało. Czy czasem wiedza i umiejętności mogą być paradoksalnie obciążeniem, czy są tylko na plus? Swoboda zawsze jest błogosławieństwem, choć to złe słowo, bo mówi nam o czymś co nie jest od nas zależne, o jakiejś łasce. A tutaj tak nie jest – to najczęściej ciężka praca plus ewentualny talent. Na temat talentu się nie wypowiadam – jest czymś bardzo trudnym do zbadania i zmierzenia, natomiast na temat pracy mogę powiedzieć coś więcej, bo zawsze byłem pracowity, dlatego, że uważałem się za mało utalentowanego i to co mogłem robić to właśnie pracować. Teraz ta praca jakoś owocuje i to nigdy nie jest przeszkoda, bo uzyskana swoboda staje się drogą umożliwiającą ci przekazanie tego co masz w sercu i umyśle na język dźwięków. Powstały w ten sposób język jest tak precyzyjny, że nie ma przekształceń i to słychać u Coltrane’a, Shortera, kilku wspaniałych kompozytorów współczesnych, barokowych czy klasycznych… Czym innym jest rzemiosło traktowane w sposób zimny i analityczny, czyli ciągłe powtarzanie pewnych schematów i tak dalej… Jeśli takie podejście stanie się priorytetem, to faktycznie powstaje problem, bo dochodzi do odcięcia muzyki od tych mniej weryfikowalnych sfer, które są – moim zdaniem – ważniejsze; a na pewno, nie mniej istotne. Właśnie tam muzyki jest więcej niż w rzemiośle. Pamiętam takie słowa nieżyjącego rosyjskiego profesora fortepianu, o tym, że wirtuozeria jest skutkiem ubocznym muzykowania. Wydał też bardzo ciekawą książkę dotyczącą ćwiczeń. Niby dotyczy tylko pianistyki, ale spokojnie można to zaadoptować na inne instrumenty. Pisał o tym, że technika nigdy nie może być celem i nie wolno o tym zapomnieć, ale tak często bywa i znam takich artystów, których dźwięki są biegłe, a mimo to nie poruszają. Wobec tego, co bardziej buduje dla ciebie skuteczność muzyki, forma czy artykulacja?


Tych wartości bym sobie nie przeciwstawiał, ale formę i treść jak najbardziej! Przepraszam, że ci zmieniłem pytanie (śmiech).


W porządku (śmiech).


I tak postanowione pytanie jest bardzo ciekawe – różni twórcy mają na to wiele ciekawych teorii. Znamy Gombrowicza, który wciąż od formy uciekał, próbował się jej pozbyć, ale wciąż ta gęba zostawała, a z drugiej jest Mrożek i bohater chcący do niej wrócić, bo cała jego rodzina to jakieś anarchistyczne freaki. Są różne perspektywy i drogi, ja sam uważam, że w dzisiejszych czasach nie można zignorować żadnego z tych elementów. Działo doskonałe o którym każdy artysta marzy – niezależnie od tego co by robił – zawiera właśnie jeden i drugi czynnik. Oczywiście są ekstremalne próby pójścia inną ścieżką i łamania formy…, ale wtedy dla mnie wartość estetyczna takiej muzyki jest często niska. Takim człowiekiem, którego intelektualnie podziwiam jest kompozytor muzyki współczesnej Helmut Lachenmann, ale z drugiej strony słuchanie jego… w zasadzie anty-muzyki, bo to jest jakiś protest czy może bardziej pomysł, na tworzenie muzyki w sposób niemuzyczny, jest czymś intrygującym, ale nie do końca spotyka się z moimi potrzebami. A takim dziełem doskonałym są dla mnie dzieła dodekafonistów, choć mam kilku ulubionych, to właściwe wszystkich… I tam przecież dominuje taka bardzo matematyczna, polifoniczna forma, ale jest w tym piękno. Jak słucham koncertu fortepianowego Schönberga, to mnie tak ogromnie porusza…


Teraz chciałbym zahaczyć o dzisiejszy koncert, trochę podzielić się odczuciami i przejść do pytań – dla mnie większość tego co się wydarzyło to była jakaś mikstura nastroju, narracji czy opowiadania i jakiegoś obrazu, który czasem był w ruchu, a czasem stał, ale zmieniały się w nim barwy. Raz ta muzyka szła w moim kierunku i angażowała, a raz dawała się obejrzeć, troszkę z dystansu. Te elementy były jednak bardzo spójne. I teraz – czy komunikat muzyczny można jakkolwiek zaprogramować? Czy ty stawiasz sobie jakiś cel, w takim sensie, że chciałbyś by ludzie coś konkretnego odebrali? I czy w ogóle jest teraz jakieś naczelne podejście, które najbardziej cię kręci? Przed koncertem rozmawialiśmy o tym, że takie granie „na złamanie karku” już nie do końca cię interesuje i że raczej odcedzasz środki…


Próbując programować odbiór natychmiast jesteś na pozycji przegranej, bo próbujesz panować nad czymś czego nie jesteś w stanie przewidzieć. Sens ma tylko sytuacja w której to co robisz wychodzi z potrzeby umysłu i serca, czyli to musi być prawdziwe od wewnątrz, a nie poukładane na zewnątrz. A jeśli chodzi o drugą część pytania – gęsta faktura, dużą gęstość barw i brzmień jest uzasadniona wtedy kiedy sytuacja muzyczna tego jakoś wymaga i oczywiście są takie etapy, w życiu muzyka, gdzie to podejście techniczne – atrakcyjne chyba bardziej dla oka niż ucha – to jest pewna pokusa i każdy chyba przez to przechodzi, ale niektórzy to wypuszczają i idą dalej. A jeśli tego nie zrobią to ich muzyka staje się przewidywalna, monotonna i ostatecznie nudna. Tak niestety – z całym szacunkiem – grał Trilok Gurtu u Garbarka, wciąż forte, bardzo gęsto, szybko wchodząc w tę ekspresję niemal krańcową, tym samym blokując sobie drogę, ponieważ już nie było od czego się odbić… Trochę mnie to zaskakuje, że tak doświadczeni muzycy postępują w ten sposób, może czują, że to działa? Publika, ostatecznie, reagowała żywiołowo… Ja jestem teraz na takim etapie, że liczy się przede wszystkim nastrój, impresja i ich głębszy wyraz. A efekt? Chyba jest drugorzędny. Czasem zagram gęsto, ale – mam nadzieję – nie robię tego w sposób permanentny bo sam bym się tym znudził (śmiech). Lubię zmiany i ten duet jest przestrzenią gdzie można to robić, bo z założenia nie gramy wcześniej przygotowanych kompozycji. Każdy z nas gra w X projektach, Marek [Malinowski] gra dużo Bacha, ja sporo komponuję i dlatego czułem potrzebę by to złamać i trochę wyżyć się na bębnach, ale właśnie nie w tym sensie hałaśliwym, tylko w sensie podejścia całkowicie otwartego, spontanicznego i impresjonistycznego. Nie mamy żadnego planu i nawet nie wiedzieliśmy czy zagramy jeden czy dwa sety (śmiech).


A to ciekawe – ja jednak bardzo oddzielam 2 ostatnie utwory od reszty setu i powiedzmy pierwsze 5-6 minut, gdzie czułem to tak jakbyście się odrobinę jeszcze nawzajem szukali, a potem coś się zakleszczyło i mimo wielu zmian udało się zbudować głęboką spójność. Każdy z Was pisał trochę swoją opowieść, ale byście wciąż złączeni, no właśnie – na ile trzeba być połączonym tylko ze sobą, a na ile, w tym przypadku z Markiem i całą sytuacją odbywającą się na zewnątrz?


To jest bardzo dobre pytanie. Szczególnie przy muzyce improwizowanej sensu stricto, bo jest tak dużo elementów i okoliczności, które na to wpływają, że bardzo trudno jest osiągnąć taki stały, wysoki poziom koncentracji, kontaktu i swobody. Dziś np. Iga – ta 1.5 roczna dziewczynka – jednak nam przeszkadzała. Sam mam małe dziecko i nie mam przecież o to pretensji, ale wystąpił duży dyskomfort i myślę, że to jednak nie powinno mieć miejsca. Stąd biorą się później takie meandry, w które się zapuszczasz albo sam albo z kolegą i potem musisz z nich jakoś wybrnąć. To zawsze sinusoida i wspomniane przez ciebie skupienie do wewnątrz i na zewnątrz, to w pewnym sensie, naczynia połączone. Są artyści, którzy potrafią zagrać koncerty, które od pierwszej do ostatniej sekundy mają TO, ale jest to bardzo trudne i rzadko się udaje. Dlatego warto mieć jakieś szkielety czy drobne znaki, sygnały, drogowskazy, gdy występuje jakaś mielizna to jedno ustalone spojrzenie, może nas z tego wydobyć, gdy gramy jakąś melodię, temat, schemat rytmiczny czy harmoniczny, albo coś artykulacyjnego. Taki pomysł miałem wczoraj, że gramy staccato dwa dźwięki, chłopaki – bo graliśmy jeszcze z Wojtkiem Jachną – grali dwa dźwięki cis i gis, a ja w tym czasie gram na bardzo spreparowanych bębnach, a dziś stwierdziliśmy, że nie będziemy przygotowywać żadnych wyjść awaryjnych, bo to też jakaś droga i przygoda. Trochę operacja na otwartym sercu, a cała sztuka polega na tym by wyczuć te meandry i z nich wybrnąć. Na ile to dziś się udało? Nie wiem. To jest proces. Ja czuję, że bywało różnie.


Wspomniałeś o tej sytuacji z Igą, to teraz zabrzmi śmiesznie, ale dzięki niej zahaczę o pewien problem dorosłych słuchaczy – przez ostatni rok wielokrotnie doświadczałem tego, że publika w Polsce (bo nie wiem jak to wygląda w innych krajach) ma problem ze słuchaniem ciszy. Natychmiast gdy ona się pojawia, ludzie chyba czują jakiś dyskomfort i muszą ją zakłócić, co mnie przeokropnie… no (śmiech). Nieważne co. Jak ty sobie z tym radzisz?


Muszę ci powiedzieć, że albo to ja mam duże szczęście, albo jest coś takiego w muzyce, którą wykonujemy, albo może gramy w miejscach, gdzie słuchacze są jednak ukształtowani i przygotowani, a pewnych miejsc też w naturalny sposób unikamy, ale te części kantylenowe, wyciszone, grane na koncertach w ostatnich latach to fragmenty, gdy czuję, że ludzie ich słuchają w dużym skupieniu. Są zaangażowani i jakoś się im oddają, może to taki nasz mały sukces? A może z tego co mówisz wynika, że wcale nie taki mały? Jakoś potrafimy tych ludzi – nie chcę powiedzieć zahipnotyzować – ale zaintrygować na tyle tą rzadką fakturą i subtelną dynamiką, że oni w to wchodzą. Mimo to myślę, że twoje spostrzeżenie i uwagi są trafne. Świat w którym żyjemy jest światem szybkich klipów, nagłych bodźców i ogromnego lęku przed nudą. Czytałem o tym ostatnio ciekawy felieton, że cały ten proces – kidult – zaczął się w Ameryce już w latach ‘90, takie połączenie dzieciaków i dorosłych. Co polega na tym, że dorośli nie chcą dojrzewać, boją się odpowiedzialności, mają ogromne kolekcje zabawek, gier komputerowych i filmów przygodowych, żeby uciec od przemijania i faktycznie widać, że to się dzieje. Ten pościg za przyjemnością jest tak priorytetowy, że jakaś diametralnie inna postawa traktowana jest jak coś niepokojącego, przez co ludzie stają się niespokojni… Wiesz graliśmy koncert w takim mainstreamowym klubie w Bydgoszczy – Eljazz – bałem się tego koncertu, bo tamtejsze koncerty są zwykle… konserwatywne. Przyszli ci – za przeproszeniem – wąsacze i kurczę… bardzo im się spodobała nasza muzyka – tak bili brawo, że zagraliśmy bis i wiem, że była to szczera reakcja. Było mi wtedy bardzo wstyd, że postawiłem tych ludzi pod jakiś jeden wzór, a może to też nasza zasługa, że potrafiliśmy ich w jakiś magiczny sposób zainteresować? Jeśli tak, to jest to największy komplement jaki samemu sobie mogę sprawić. 


rozmawiał Maciej Geming

Jazz Press - 12.2017

"Ten kto Rafała Gorzyckiego zna, może się zdziwić wydany na początku 2017 roku Syriusz jest inny od płyt, które nagrał do tej pory. Jest to bowiem album solowy. Ze strony artysty taki krok był jednak całkowicie przemyślany i zamierzony, przymierzał się do niego od lat i w końcu go wykonał.

Pierwsze skojarzenia to wyraźne echa minimalizmu – Cage, Stockhausen, etc. Powie ktoś: „To już było, po co tego wracać?” OK, może było, ale warto przypominać. Gorzycki używa perkusji, fortepianu, elektroniki, wibrafonu, harmonijki, organów, a także swojego głosu. Robi to wyjątkowo oszczę nie zarówno w formie, jak i w treści. Utwory, choć jest ich aż osiemnaście, trwają przeciętnie po dwie, trzy minuty. Gorzycki pokazuje czym w muzyce jest asceza. Czasem wyłącznie ocierając się o dźwięk serwuje słuchaczowi tyle, ile uważa za istotne i nic więcej. Nie jest to absolutnie zarzut w jego stronę.

W pewnym sensie muzyczną zawartość albumu zwiastuje nam już jego nazwa Syriusz czyli najjaśniejsza z gwiazd nocnego nieba. Mamy tu więc do czynienia z kosmosem, i tu pełna zgoda, muzyka zawarta na płycie jest na swój sposób kosmiczna, wymykając się ziemskim ramom. Kosmos ma swoje dźwięki, a dźwięki zaprojektowane przez Gorzyckiego są z nimi tożsame.

Eksperymentalnie artysta postanowił na Syriuszu połączyć muzykę ze słowem. Bazę stanowiła poezja Krzysztofa Gruse, recytowana osobiście przez Gorzyckiego. I to, moim zdaniem, jest najsłabszy element tej płyty. Nie chodzi tu jednak o głęboko abstrakcyjny wymiar tekstów (te są ciekawe), a bardziej o tembr głosu artysty, który dla słuchacza może być męczący. Wiem, że dla muzyka taka rola była wyzwaniem i rodzajem nowego doświadczenia, ale jakoś siłą rzeczy dokonałem w tym przypadku konfrontacji z takimi albumami jak Silberman And Three Of A Perfect Pair, gdzie recytatorem był Jan Peszko i z legendarnym Peyotlem Tomasza Stańki, z udziałem Marka Walczewskiego. Wprawdzie porównywanie z mistrzami słowa kogoś, kto nie ma takich aspiracji może być niesprawiedliwe i krzywdzące, ale jednak liczy się efekt. Tu go, moim zdaniem, zabrakło. 

Syriusz jest niewątpliwie albumem spójnym, a tworzących go kilkanaście utworów stanowi jedną nierozerwalną całość. W tym holizmie tkwią prawdziwe perełki między innymi kompozycje Syriusz A 531 i Syriusz A 991M – w których za sprawą perkusji, elektroniki i fortepianu otrzymujemy mocno transowy, niepokojący klimat. Aż chciałoby się, aby artysta rozwinął te wątki.

Gorzycki prezentując Syriusza na żywo przed publicznością czyni to w odpowiedniej oprawie wizualnej koncert jest zarazem formą spektaklu. I tak właśnie muzyka ta powinna być serwowana, albowiem wzbogacona o warstwę obrazu zyskuje inny metafizyczny i kosmiczny wymiar.


Michał K. Dybaczewski

To nie jest płyta dla każdego, ale każdy, kto poświęci jej wystarczająco dużo uwagi, może liczyć na prawdziwą muzyczną ucztę. Dźwiękowe dania serwuje Rafał Gorzycki, człowiek o niezwykłym talencie i równie niezwykłej wyobraźni, jazzman i eksperymentator. Na „Syriuszu” gra na wszystkich instrumentach, pełni także rolę wokalisty, a właściwie „deklamatora” – bo teksty czyta, a jego słowa są tu jedynie elementem większej, artystycznej układanki. W ciszy

Pierwszą styczność z wydanym przez Requiem Records dziełem Rafała Gorzyckiego miałem w samochodzie, podczas lutowego, ostatniego uderzenia mrozu. I szybko stwierdziłem, że to nie jest odpowiednie środowisko dla tej płyty. Bo w zalewie stacji radiowych, teledysków, brzęczącego nieustannie Internetu i mega irytującej muzyki w galeriach handlowych oraz salonach fryzjerskich, Rafał Gorzycki proponuje nam coś, z czym właściwie się nie stykamy – słuchanie „Syriusza” trzeba zacząć od ciszy. Tak, właśnie cisza jest potrzebna, żeby się dostroić do syriuszowych fal i dać się im ponieść. Zresztą, potrzebna jest i potem, z tej krainy wraca się naprawdę niechętnie. Malarz dźwięków

Na płycie znalazło się 18 muzycznych obrazów (nazwa „utwory” nie bardzo do nich pasuje), namalowanych z niebywałą śmiałością. Znaczenie ma w nich nawet najmniejszy, pojedynczy dźwięk, a dźwięki złożone w całość dają całą gamę kolorów. Jest wśród nich fragment pod tytułem „Syriusz B malarz” i trudno nie odnieść wrażenia, że jest on autobiograficzny.

Wiem, że niewielu z Was skusi się, żeby tej płyty posłuchać. Chociaż spróbujcie. A jeśli nie, to cóż – żałujcie. Mnie wciągnęło. Idę włączyć ciszę.


Andrzej Czuba

Publiczność zebrana na teatralnej scenie, zasunięta kurtyna, na której wyświetlane są towarzyszące muzyce taneczne wizualizacje. Rozstawione instrumenty, do których przydałoby się co najmniej trzech muzyków. Ale jest tylko jeden podążający coraz dalej ścieżką introspekcji Rafał Gorzycki. 

W ostatnich latach w dyskografii Rafała Gorzyckiego szala ewidentnie przechyliła się na rzecz kooperacji coraz bardziej minimalistycznych. Dobieranych pod kątem eksplorowania przez bydgoskiego perkusistę własnego świata wewnętrznego i wykorzystywanych przy tym do jego muzycznej autoterapii. 

Po duetach z Sebastianem Gruchotem (Experimental Psychology, 2013) i Jonathanem Dobiem (Nothing, 2015) ten ważny nurt twórczości Gorzyckiego zwieńczył w tym roku solowy album Syriusz. Lider Ecstasy Project musiał wykazać się w tym przypadku dużą odwagą i zarazem pewnością siebie. Sam stworzył bowiem całą materię dźwiękową dzieła, używając do tego instrumentów, które nie były jego domeną, a nawet na których, jak na fortepianie, dopiero zaczynał naukę. Dodatkowo deklamując jeszcze poezje Krzysztofa Gruse. Skonstruowanie stonowanego, łagodnie przebiegającego słuchowiska, jakim de facto jest Syriusz, to jedno. Jeszcze większej odwagi trzeba było jednak do zaprezentowania tego materiału na żywo. 

Jak trudna to sztuka, można było się przekonać 30 maja podczas koncertu w warszawskim Teatrze Syrena. Syriusza wypełniają miniatury skonstruowane z niewielu dźwięków przebiegających w linearnych melodiach, zagranych na różnych instrumentach, między innymi na fortepianie, instrumentach klawiszowych, perkusji, wibrafonie, harmonijce. 

Zastosowanie w wersji finalnej wielu ścieżek i skondensowana forma sprawiły, że wykonanie tej muzyki na żywo, w taki sam sposób jak na płycie, stało się niemożliwe bez zatrudnienia dodatkowych muzyków. Na co autor, oczywiście, się nie zdecydował, bo takie rozwiązanie zmieniłoby istotnie osobisty, introwertyczny charakter projektu. Elektroniczne zapętlanie niektórych dźwięków mogło pomóc tylko w niewielkim stopniu, na tyle, by nie zburzyć delikatnej struktury drobnych utworów. 

W efekcie bardzo wiele było podczas tego koncertu przemieszczania się między instrumentami i przygotowywania się w ciszy do zagrania kolejnej części na kolejnym muzycznym rekwizycie. Przy bardzo krótko trwających miniaturach, jakimi są poszczególne kompozycje z Syriusza, można było odnieść wrażenie, że przerw między dźwiękami jest niemal tyle samo co muzyki. Okazało się jednak, że publiczności zupełnie to nie przeszkadzało. Występ spotkał się z bardzo gorącym przyjęciem. Muzyk wielokrotnie wywoływany był do bisów, dzięki czemu miał okazję do zagrania kilku utworów, które ostatecznie nie zmieściły się na albumie. 

Rafał Gorzycki w tych teatralnych okolicznościach zaprezentował coś w rodzaju laboratorium, z jakiego powstała płytowa wersja Syriusza. Jaki będzie jego kolejny krok? Czy artysta nadal będzie podążał w tym samym kierunku - jeszcze bardziej uprości harmonie, ograniczy ilość dźwięków, poszuka nowych słów korespondujących z taką muzyką? A może to idealny moment, aby dokonał zwrotu i nawet nie odchodząc zbyt daleko, zdecydował się, na przykład, na płytę wyłącznie z perkusją solo. Z większą dawką żywiołowości i intensywnej improwizacji. Mam nadzieję, że jest to prawdopodobne, bo właśnie perkusyjne fragmenty warszawskiego „Syriusza live” zabrzmiały najbardziej przekonująco i ciekawie.› 


Piotr Wickowski

Rafał Gorzycki miał pracować w branży samochodowej, jednak zauroczony muzyką Milesa Davisa i Johna Scofielda postanowił grać jazz. Jako wolny słuchacz uczył się w renomowanej warszawskiej szkole przy ul. Bednarskiej.

Dyplomu nie zrealizował, co nie przeszkodziło mu zostać jednym z najbardziej uznanych jazzowych perkusistów w Polsce. Po przeszło dwudziestu latach zdecydował się nagrać swój solowy debiut na… fortepianie.

Dziś jest na polskiej scenie jazzowej postacią pierwszoplanową. Stał się artystą cenionym również wśród słuchaczy muzyki współczesnej, awangardowej czy eksperymentalnej. W końcu pochodzi z Bydgoszczy, gdzie prężnie działa kolektyw Milieu L'Acéphale. Skupia on wybitnie uzdolnionych muzyków bydgosko-toruńskiego duopolis.

Tworzą oni projekty takie jak Stara Rzeka, Kapital, T’ien Lai, Alameda czy Innercity Ensemble. Popularny „Gorzyc” do kolektywu nie należy, choć razem z Kubą Ziołkiem i Tomaszem Pawlickim przygotowują właśnie nowy projekt Tunning Ensemble. Wpływ na kształt sceny wywarł jednak dużo wcześniej, w latach 90. współtworząc yass. Był to kulturowy fenomen, uznawany przez niektórych za jedyny oryginalny gatunek muzyczny wykreowany nad Wisłą.

Ukuty został na kanwie instrumentalnej, głównie jazzowej improwizacji. W duchu był jednak postmodernistyczny i nie ograniczał się do idiomu jazzowego. Jednym z dwóch głównych ośrodków yassu była Bydgoszcz, a konkretnie legendarny klub Mózg (drugim ośrodkiem było Trójmiasto).

Mimo bycia centrum eksplozji muzyki yassowej, Gorzycki chadzał własnymi ścieżkami i polegał na własnej artystycznej intuicji. W ostatnich latach do grania dobierał sobie partnerów, wcale nie najbardziej rozpoznawalnych w środowisku, ale za to szalenie uzdolnionych i kreatywnych.

W Rafał Gorzycki Trio byli to Marek Malinowski, Wojciech Woźniak. Współpracuje też z wirtuozami (Jon Dobie) czy muzykami sprawdzonymi w starych yassowych składach (Sebastian Gruchot, Kamil Pater). Jego wydawnictwa naznaczone są intymnością i brzmieniowym stonowaniem. Logiczną konsekwencją był zatem materiał solowy.

„To idea, która dojrzewała we mnie od ponad dwudziestu lat. Zaczęło się od płyty największego dziś jazzowego perkusisty Jacka DeJohnette’a. Występował na niej solo, grając głównie na bębnach. Bardzo mi się to spodobało, ale uznałem, że jestem na tyle młodym artystą i niewystarczająco dojrzałym, by za taki projekt się zabrać. Coraz bardziej interesowałem się malarstwem, filmem i literaturą. Zacząłem też słuchać dużo klasycznej muzyki fortepianowej.

Z czasem, trochę intuicyjnie, redukowałem kolejne składy, doszedłem wreszcie do wniosku, że czas stanąć na scenie samemu” – mówił w wywiadzie udzielonym Marcie Leszczyńskiej na łamach Magazynu Bydgoskiego „Gazety Wyborczej”.

Wydany nakładem Requiem Records solowy „Syriusz” jest koncept albumem opartym na kanwie kameralnej instrumentacji, osnutej wokół wierszy Krzysztofa Grusego – poety, artysty wizualnego i dźwiękowego, blisko związanego z klubem Mózg;

współtwórcy grupy artystycznej Szkoła Bydgoska. Wydany nakładem Requiem Records solowy „Syriusz” jest koncept albumem opartym na kanwie kameralnej instrumentacji, osnutej wokół wierszy Krzysztofa Grusego

To nie pierwszy raz, kiedy Gorzycki próbuje scalić słowo pisane z dźwiękiem. W 2001 na debiutanckiej płycie Ecstasy Project, w utworze „Tribute to Roman Wilhelmi” swoje teksty deklamował Piotr „Dino” Kaliski. Z kolei w 2009 powstał projekt Gorzycki / Szczęsny / Nowiński, dedykowany poezji.

W repertuarze znalazły się wiersze Szymborskiej, Jesienina i Białoszewskiego, oraz dedykacje dla Wojaczka, Brodskiego i Różewicza. Efekt tego przedsięwzięcia pozostaje dyskusyjny. Co prawda w warstwie dźwiękowej spotkanie szumiącej elektroniki z perkusjonaliami okazało się strzałem w dziesiątkę, jednak piosenkowe aranżacje, artykułowane przez Krzysztofa Nowińskiego z nieznośną manierą à la Grzegorz Turnau, ocierały się mimowolnie o kampową estetykę.

O ile Dawid Szczęsny już rok później zrehabilitował się współpracą z Wojciechem Bąkowskim, w ramach zjawiskowego debiutu Niwei, o tyle na kolejne podejście „Gorzyca” do poezji musieliśmy czekać do dziś.

Dźwiękowa tajemnica „Syriusza” została oparta w głównej mierze na dźwiękach fortepianu. Jego ciepło roztacza melancholijną aurę nad całym materiałem. Ascetyczna artykulacja ujęta w formach łagodnych i powolnych kantylen pozwoliła na osnucie wierszy Grusego onirycznymi scenografiami.

Gorzycki z nabożnością celebruje każdy dźwięk, pozwalając mu wybrzmiewać blaknącą poświatą. Często posługuje się rewersem, aby uzyskać jeszcze bardziej rozmyty efekt. W tkliwości, z jaką traktuje klawisze fortepianu usłyszeć można zarówno romantyczne zamyślenie Chopina, jak i natchnione medytacje Johna Cage’a czy Mortona Feldmana.

Gorzycki nie waha się również przed zajrzeniem w trzewia instrumentu w celu przeprowadzenia na nim sonorystycznych interwencji. Pozwalają one zabłysnąć „Syriuszowi” również na polu muzyki elektroakustycznej.

Wymiennie z fortepianem na harmonicznym planie pojawiają się wibrafon oraz ekspresyjne organy. Kontemplacyjne tempa, w jakich dryfują te instrumenty skontrastowane są krótkimi, dynamicznymi wejściami perkusji. Stanowią one cezury między kolejnymi wierszami, będąc przy tym popisami zróżnicowanej techniki i wirtuozowskich umiejętności Gorzyckiego. 

Wysmakowane kompozycje stają się wymarzonym nośnikiem poezji Grusego, deklamowanej przez „Gorzyca”. Są to dla niego pierwsze wokalne doświadczenia. Głos Gorzyckiego jest łagodny i afirmatywny. Jego tonacja z wdziękiem wtula się w ciepło fortepianowej suity. Deklamacja emanuje „naturszczykowską” autentycznością.

Jest natchniona dziecięcą wręcz wrażliwością, pełną zachwytu nad wydarzeniami oraz ich bohaterami. Niekiedy w tembrze głosu pobrzmiewa łagodna nuta ironii, nadająca narratorowi barwnego dystansu do treści. Impresyjne wiersze Grusego, pod wpływem muzyki Gorzyckiego nabierają surrealistycznego wymiaru. Patronami takiej wrażliwości mogliby być Bruno Schulz czy Roland Topor. „Krzysztof słyszał je już po nagraniu płyty. Powiedział, że nie spodziewał się, że można tak pięknie oddać ducha, którego chciał w nich ująć” – zdradza na łamach Magazynu Bydgoskiego autor płyty.

Kameralny i pełen uroku „Syriusz” nie jest bynajmniej benefisem „Gorzyca”. Ten niezwykle osobisty materiał wydaje się być raczej zwiastunem twórczego przesilenia i nowego otwarcia Jak widać, Gorzycki nie boi się podejmować ryzyka. „To najtrudniejsza sesja w moim życiu, a nagrałem już 21 płyt.

Ale było warto, czuję, że to niesamowite doświadczenie, wzbogacające mnie jako perkusistę, muzyka, pianistę, kompozytora i człowieka” – zwierzał się w wywiadzie udzielonym Arkowi Lerchowi. Na tym zaawansowanym etapie kariery kameralny i pełen uroku „Syriusz” nie jest bynajmniej benefisem „Gorzyca”.

Ten niezwykle osobisty materiał wydaje się być raczej zwiastunem twórczego przesilenia i nowego otwarcia. Symboliczną chwilą zatrzymania się doświadczonego i utalentowanego twórcy. Momentem życiowej i artystycznej refleksji, której zwierciadłem jest słodko-gorzka poezja Krzysztofa Grusego.

W jednej z ostatnich kompozycji „Syriusza”, Gorzycki łagodnym głosem deklamuje słowa, które można potraktować jako credo przyświecające jego twórczości: „Gra polega na kukaniu... Kto dłużej potrafi żyć, mówiąc a ku ku, ten wygrywa”…


Bartosz Nowicki

SYRIUSZ to solowy album polskiego perkusisty, multiinstrumentalisty i kompozytora - Rafała Gorzyckiego - jednego z najaktywniejszych i najbardziej płodnych muzyków na polskiej scenie - wydającego doskonałe płyty z dużą regularnością, już od początku lat 2000-ych . Jego wydawnictwa należy zaliczyć do najciekawszych dzieł stworzonych w Polsce przez młode pokolenie muzyków tego kraju. 

Na tej płycie Gorzycki staje wobec słuchaczy jako solista grający na rozmaitych instrumentach, a nawet recytujący wiersze napisane przez polskiego poetę - Krzysztofa Grusego. Album zawiera osiemnaście niedługich utworów stanowiących wyraźne kontinuum pełnej koncepcji dzieła. Muzyka jest zupełnie odmienna od wcześniejszych prób Gorzyckiego, kojarzonych przede wszystkim z Jazzem i muzyką improwizowaną. 

Tym razem Gorzycki oferuje nam muzykę, która prawie całkowicie wymyka się kategoryzacji, a koncepcyjnie najbliżej jej chyba do współczesnej klasyki, choć pod wieloma względami nietypowej. Nie znajdziemy tu prawie żadnej melodii jako takiej, raczej cały kalejdoskop form i aluzji, którego złożenie w całość pozostawiają słuchaczowi. 

Ogólna atmosfera dzieła jest wyobcowana, tworzy poczucie oderwania i nieuchronności fatum, trochę jak ścieżki dźwiękowe awangardowych filmów przedstawiających hiper-rzeczywistość dryfującą gdzieś pomiędzy światami. I choć szata graficzna albumu nie ujawnia żadnych wskazówek co do intencji kompozytora, jego tytuł i mitologiczne skojarzenia mogą wspierać przekonanie, że taki nastrój został dobrany z rozmysłem. 

Jak to zwykle bywa w przypadku projektów Gorzyckiego, także ten wymaga od słuchacza skupienia i sporej wnikliwości - a to ze względu na swoją złożoność i niepowtarzalność. Z pewnością wymaga głębszej uwagi, niż większość innych albumów, na które się w życiu natykamy. Intelektualne wyzwanie i wysiłek emocjonalny mogą z początku wydawać się forsowne , ale z całą pewnością warto wytrwać. Z czasem muzyka staje się absorbująca i wszystko wynagradza.

Miło zauważyć, że niektórzy twórcy traktują swoją muzykę raczej jako dzieło sztuki, aniżeli towar stworzony dla osiągnięcia korzyści finansowych, a Gorzycki zdecydowanie jest jednym z tych pierwszych.

Syriusz, być może nie od razu tak przystępny, jak wczesne płyty Rafała,ale na pewno wart odkrycia. Ten album jest niewątpliwie kamieniem milowym w karierze Gorzyckiego, który wydaje się być w życiowej formie, a jego możliwości są doprawdy nieogranoczone.


Adam Baruch

Miałem przejąć po ojcu samochodowy biznes. Ale wybrałem muzykę. To trudniejsza droga. A ja mam krnąbrny charakter. Zawsze z dwóch dróg wybiorę trudniejszą - rozmowa z Rafałem Gorzyckim, bydgoskim muzykiem.

Marta Leszczyńska: Najpierw była perkusja czy jazz?

Rafał Gorzycki: – Perkusja. Mój brat jako nastolatek miał swój nowofalowy zespół. Razem z kolegami grał w garażu. Kręciłem się tam systematycznie. Kiedy robili sobie przerwę i wychodzili na papierosa, ja pogrywałem trochę na gitarze, trochę na basie i na kartonach, które naśladowały perkusję. I granie na bębnach podobało mi się najbardziej. Dobrze się złożyło, bo perkusista miał w zwyczaju zapominać o próbach. Kiedy któregoś dnia znów się nie pojawił, chłopcy zaproponowali: „Młody, ty coś tam pukasz, siadaj z nami i graj”. Pół roku później kupiłem swój pierwszy, stary polmuzowski instrument z 1956 roku. Miałem 13 lat. Co wtedy grałeś?
– Wszystko, czego akurat słuchałem. Trochę nowej fali, elektroniki i new romantic.

Żadnego Buddy Richa czy innego jazzowego mistrza perkusji?

– W jazzie zakochałem się w wieku 14 lat. Mój starszy kolega, którego ojciec od lat jeździł na Jazz Jamboree, przyniósł mi nagrania Johna Scofielda i „elektrycznego” Milesa. Kiedy je usłyszałem, wiedziałem, że będę grał jazz. Urzekło mnie bogactwo tej muzyki. W rocku granie na bębnach jest często bardzo proste, oszczędne. Klasyki i współczechy jeszcze nie słuchałem. A perkusista jazzowy ma w arsenale niesłychanie urozmaicony wachlarz dynamiki i barwy. Coś idealnego dla mojej niespokojnej natury. Twój ojciec znany jest w branży motoryzacyjnej, nie wolał, żebyś w tym czasie majstrował w silnikach? – Wolał. Za namową taty chodziłem przez dwa lata do Technikum Samochodowego. Ojciec miał moją przyszłość dokładnie zaplanowaną. Liczył, że przejmę po nim schedę. Ale mnie ciągnęło do muzyki. I to bardzo. Tylko o niej myślałem. Nie było nawet czasu na dziewczyny. Teraz wiem, że mam taki krnąbrny charakter – z dwóch dróg zawsze wybiorę trudniejszą. Zamiast na branżę samochodową, postawiłem na muzykę. Ojciec był wtedy zawiedziony, ale mimo to wspierał mnie i finansował mój rozwój. Jak się wyrwałeś z samochodówki?

– Mój wychowawca z technikum, dyrektor Tomas, dobrze znał Piotra Biskupskiego. Kiedy trafiłem pod jego skrzydła, Piotr miał zaledwie 31 lat, ale już był jednym z najbardziej uznanych perkusistów w Polsce. Dzięki niemu zakochałem się w jazzie akustycznym i poznałem Jacka DeJohnette’a. W szkole muzycznej w obroty wziął mnie kolejny ceniony perkusista i pedagog – Mirek Żyta. Kształcił mnie bardziej klasycznie. I wtedy kolejny raz odezwała się ta niepokorna natura. Nie leżało mi do końca granie na ksylofonie czy w orkiestrze. Chciałem tylko ćwiczyć na zestawie po 12 godzin dziennie i grać jazz. Zacząłem uczyć się w na wydziale jazzu w szkole muzycznej w Warszawie. Tam z kolei granie okazało się dla mnie zbyt konserwatywne i mainstreamowe lub fusionowo-acid-jazzowe, więc znowu zrezygnowałem. Równolegle poznałem bezkompromisowych muzyków z klubu Mózg i przedstawicieli trójmiejskiego yassu. Miałem wtedy 19 lat i ich podejście, idee, humor na scenie oraz autentyczność, zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie. Sądzę, że pewna krnąbrność artystyczna, którą wciąż noszę w sobie, mogła właśnie wtedy zakiełkować i pozwalam sobie to uważać za walor. Jednak ostatecznie skończyło się tak, że do dziś nie zrobiłem żadnego dyplomu. Żałujesz?

– Ostatnio często sam sobie zadaję to pytanie. Jako dojrzały człowiek widzę dużo błędów, które popełniłem. Nie miałem autorytetów i sam podejmowałem decyzje. Często błędne. Przekroczyłem próg czterdziestki i dopada mnie poczucie straty. No, ale widzę też swoją konsekwencję, kreatywność, oddanie i odwagę w muzyce. To duży kapitał. Ten obecny czas, to dla mnie chwila refleksji, bilansu. Myślisz, że trzeba było posłuchać rad ojca?

– Nie. Od kiedy poznałem jazz i zacząłem grać więcej na perkusji, byłem pewny, że chcę być muzykiem, chcę z tego żyć i tylko muzyką się zajmować. Ale samą decyzję o realizacji tego marzenia podjąłem w radykalny sposób. Gdybym zrobił dyplom w Akademii Muzycznej, mógłbym dziś korzystać z możliwości, z których wtedy świadomie zrezygnowałem. Mógłbym choćby zostać wykładowcą. Dziś jestem wolnym strzelcem. Nie gram w żadnej orkiestrze, nie jestem na etacie, nie robię też rzeczy na zlecenie. To rozwiązanie pozwala skupić się na tworzeniu i sztuce, ale jest kosztowne. I nie chodzi tylko o pieniądze. Życie tylko z własnych projektów i koncertów, tantiem to duże wyzwanie. Tym bardziej w czasach kiczu i komercji, gdzie sztuką prawie nikt już się nie interesuje. Wiesz, że radiowej „Dwójki” nie słucha nawet 1 proc. populacji? To najlepszy komentarz.

A mimo to twoja formacja Sing Sing Penelope okazała się sukcesem.
– To za duże słowa. Choć rzeczywiście cieszyliśmy się popularnością i dobrymi recenzjami. Z Sing Sing Penelope nagraliśmy sześć płyt w dziewięć lat. W jazzie to dużo. Zagraliśmy razem kilkaset koncertów.

Może to był przepis na stabilizację?

– Ale mój niepokój ducha i duża ciekawość świata powodują, że inspiruje mnie sporo rzeczy. Poza jazzem słucham baroku, muzyki współczesnej, ostatnio muzyki arabskiej, sporo muzyki etnicznej w ogóle, latynoskiej czy afrykańskiej. Dla mnie zamknięcie się w jednym czy dwóch projektach i realizacja wszystkich pomysłów tylko w ich ramach jest niewykonalne ze względów i brzmieniowych, i personalnych. W Sing Sing Penelope z czasem zaczęliśmy angażować się w inne projekty i tak zupełnie naturalnie, każdy poszedł w swoją stronę. Ty nagrywałeś z Ecstasy Project. Zrobiłeś też tryptyk duetów z Kamilem Paterem, potem z Sebastianem Gruchotem i Jonathanem Dobiem. Wszystkie doskonale recenzowane. Hitem okazał się twój ostatni album „Playing” nagrany w trio. Płyta trafiła na trzecie miejsce rankingu Najlepszych Płyt Jazzowych 2016 roku według „Polish Jazz”.

– To miłe zaskoczenie. Wiedziałem, że „Playing” to dobra płyta, przemyślana. Zespół jest bardzo zgrany, co dziś bywa rzadkością, muzyka ma też świetny klimat, walor liryczny i jest bardziej dostępna dla słuchaczy niż poprzednie moje projekty. Ale to wciąż wyrafinowane brzmienie. Wydawało mi się, że nie dla każdego. Koncerty udowodniły jednak, że w niezwykły sposób dociera do słuchaczy.

Wciąż jeszcze sypią się nagrody dla „Playing”, a ty już pracujesz nad kolejnym trio.
– Moja niespokojna natura znów daje o sobie znać (śmiech). Projekt nazwałem Tuning Ensemble. Elektroniką zajmie się tu Kuba Ziołek, laureat Paszportu „Polityki”, na fletach zagra Tomek Pawlicki, koncertmistrz Opery Nova. O ile „Playing” koncentrowało się na melodii i liryzmie, o tyle ten projekt będzie skupiał się na brzmieniu. Będziemy je „tuningować”.

Co to znaczy? – Mam ambicję, a może bardziej marzenie, aby stworzyć brzmienie zespołu, którego jeszcze nie ma. Nową jakość w muzyce. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo trudne. Jest tyle muzyki na świecie, jest ona tak łatwo dostępna w sieci, że możesz dziś wrzucić utwór do internetu, a kilka godzin później jest on już przetwarzany przez artystów na najdalszych krańcach świata. W tej globalnej wiosce pewne nowe idee czy trendy nie mają czasu dojrzeć, jak to było za czasu takich geniuszy jak Coltrane czy Shoenberg. Mimo to próbujesz.

– Nie jest najważniejsze, żeby się udało, ale to, że się próbuje, że się testuje świat dźwięków, ale też form i brzmień. Naciąga je, przygląda się im i, dodając ducha własnej wrażliwości, czasem tworzy coś pięknego. Tego nauczyli mnie Davis, Stockhausen, Miro czy Fellini. Zawsze jest pokusa, by odcinać kupony od tego, co okazało się sukcesem, ale rzeczy nowatorskie zwykle nie zgrywają się ze swoimi czasami. To boczne rewiry, w które nie każdy chce się zapuszczać. Te nieodkryte ścieżki interesowały mnie i zawsze uważałem, że w sztuce to właśnie tam rodzi się coś naprawdę ciekawego. To ryzyko skazania na banicję. Czytam historię filozofii. Nie miałem świadomości, jak trudny żywot wiedli najwięksi filozofowie, astronomowie i naukowcy, tylko dlatego, że konsekwentnie głosili swoje odkrycia. Oczywiście nie każde brzydkie kaczątko okazuje się łabędziem. Takie poszukiwania to zawsze niepewność. Ale i piękna przygoda.

„ Syriusz”, który za kilka dni ma swoją premierę, jest taką ryzykowną przygodą? Po raz pierwszy na scenie będziesz zupełnie sam.
– To idea, która dojrzewała we mnie ponad 20 lat. Zaczęło się od płyty największego dziś jazzowego perkusisty Jacka DeJohnette’a. Występował na niej solo, grając głównie na bębnach. Bardzo mi się to spodobało, ale uznałem, że jestem na tyle młodym artystą i niewystarczająco dojrzałym, by za taki projekt się zabrać. Coraz bardziej interesowałem się malarstwem, filmem i literaturą. Zacząłem też słuchać dużo klasycznej muzyki fortepianowej. Z czasem, trochę intuicyjnie, redukowałem kolejne składy, doszedłem wreszcie do wniosku, że czas stanąć na scenie samemu. I tak te różne inspiracje wreszcie zbiegły się w jednym punkcie. Wszystkie odnajdziemy na „Syriuszu”?

– Nie chciałem grać tylko na bębnach, bo uznałem, że nie byłoby to wystarczająco ciekawe. Gram jeszcze na fortepianie i wibrafonie. Ważne w tym projekcie jest też słowo. Prezentuję też wiersze Krzysztofa Gruse. Całość dopełnia bardzo oniryczna wizualizacja Marcina Sautera i Jarka Piskozuba.
Ale nie jesteś ani pianistą, ani aktorem.
– Są tacy, którzy twierdzą, że porwałem się z motyką na słońce i się skompromituję. Zapominają, że jestem dojrzałym i inteligentnym artystą. Nie będę udawał, że jestem Rafałem Blechaczem czy Glenem Gouldem. Będę grał bardzo kantylenowe, spokojne formy. Nie potrafię też deklamować jak Gustaw Holoubek czy Janusz Gajos. Nigdy wcześniej nie nagrałem swojego głosu. Nie byłem nawet świadomy, że mam jakieś wady wymowy. Za mną ciężka praca. W poezji szukałem czegoś mi bliskiego, bardzo osobistego. Kiedy zacząłem czytać wiersze Krzysztofa Gruse, docierały do mnie bez filtra. To teksty, z którymi bardzo się utożsamiam. Będę mógł je na koncercie podawać z przekonaniem. Krzysztof słyszał je już po nagraniu płyty. Powiedział, że nie spodziewał się, że można tak pięknie oddać ducha, którego chciał w nich ująć. Dodał mi tym dużo siły, choć oczywiście nadal jestem cholernie zestresowany. To po co tak ryzykujesz?

– Wszystko, co powstało przez wieki i jest wartościowe nie tylko w sztuce, było okraszone poświęceniem i niepewnością. Poczytaj o Kubricku, Ornecie Colemanie, Johnie Cage’u, Michale Aniele. To sami kamikadze (śmiech). Sztuka wymaga ryzyka. Możliwe, że drugi raz nie podjąłbym się takiego wyzwania jak „Syriusz”. Będę tego pewien po premierze. Jednak, jak na zodiakalnego barana przystało, jestem strasznie uparty. Jeśli już się na coś się decyduję, doprowadzam to do końca. Czuję też, że jestem w momencie zwrotnym i ten bardzo osobisty projekt to klamra dla tego etapu mojej twórczości.

rozmawiała marta Leszczyńska 
kliknij i przeczytaj wywiad na stronie portalu i zobacz zdjęcia

Zaczniemy może dość brutalnie, ale przecież lepiej od razu uderzyć - pokutuje przekonanie, że jazzmani są największymi pijakami wśród muzyków. Co za tym idzie - rock'n'rollowcy nawet się do Was nie umywają. Nie pytam czy to prawda, tylko dlaczego tak jest?

Poznałem różne środowiska, klasyków, rockmanów, jazzmanów, hardcore’owcow, hip hopowców; klasycy nie piją w pracy, bo często są zatrudnieni na etatach w filharmonii, akademii czy operze, itp. Na wyjazdach jest inaczej - piją wszyscy łącznie z babkami. Z jazzmanami jest tak, że wykonują wolny zawód i często są wolnymi strzelcami, więc nie mają obaw i piją. Rockowcy i inni podobnie, choć pojawia się też trawka i cięższe narkotyki. Trzeba mieć dużą samodyscyplinę, żeby nie zabłądzić i umieć się odnaleźć w tym środowisku... Każdy to przechodzi , bez wyjątku: dieta, wyjazdy, kawa, alkohol, dragi... ciężka praca i dużo pokus.

Choć z drugiej strony… Może właśnie używki są częścią kreatywności… Wiesz, czytałem "Desperado", wywiad z p. Tomaszem Stańko - wynika z niego, że de facto, najciekawsze rzeczy robił w największym "ciągu". Zresztą, z Urbaniakiem jest tak samo… Uznajesz używki jako obligatoryjne "wspomagacze", czy absolutnie nie?

To jest tak, że nie każde brzydkie kaczątko będzie łabędziem... tzn., narkotyki mają swoją dobrą, twórczą moc... ale jeśli są stosowane co jakiś czas jako szamańskie rytuały. Jeśli nie możesz zagrać koncertu bez speeda, czy czegokolwiek, jesteś ćpunem i masz problem. Tak kończyli wielcy, więc warto się uczyć i o tym pamiętać... Hendrixa, Jima Morissona, mnóstwo heroinistów w jazzie lat 40 i 50` XX w – martwych lub rozwalających życie swoje i bliskich. Wybory Milesa nie są więc obligatoryjne, ale kuszące. Poznałem odmienne stany świadomości - było pięknie i kreatywnie, ale bywało też ciemno i smutno. Wielu mądrych ludzi się przeliczyło; jest mnóstwo pokus i trzeba być czujnym… Szkoda mi życia i wpadnięcia w nałóg.

To uderzę bardzo bezpośrednio na koniec tematu - masz w swojej dyskografii płyty, które powstały w "odmiennych stanach świadomości"?

Nie... jeszcze nie (śmiech). Pytasz ze względu na Ecstasy Project ? Rozumiem, narkotyki i alko to śliskie sprawy, niebezpieczne dla nas… dla wszystkich!

Ale ok, czas na poważne pytanko. O życie. Często jest tak, że muzyka idzie w parze z życiem, czasem wręcz odwrotnie. Czy Ty doszedłeś już do czegoś w rodzaju równowagi - czy może jest tak, że właśnie brak równowagi, podskórne napięcie pobudzają kreatywność?

Uważam, że muzyka autorska, osobista, improwizowana jest zawsze odbiciem Twojego ducha i nie może być odizolowana od życia, bo byłoby to słychać - są tacy artyści, ale ja ich nie lubię słuchać… Lubię intymnych i szczerych twórców, nie tylko w jazzie , czy w muzyce, a w sztuce w ogóle, w malarstwie, filmie itp. Mam problemy - dojrzałem artystycznie przez ostatnie trzy lata, znalazłem swój język i jestem w świetnej formie jako perkusista. Niestety, moje życie prywatne posypało się kilkukrotnie przez ostatnie lata. Trzyma mnie w pionie muza, synek, moja rodzina i bliscy, a muzyka... ma się dobrze i to jest w tym wszystkim przerażające albo budujące. Mówi się, że najlepsza sztuka powstaje w bólu; jest to nadużycie, stereotyp, ale jednocześnie coś w tym jest - kiedy jest ciepło, jesteś najedzony, zadowolony, nie chce się nic trudnego robić . 
Miles Davis miał powiedzenie, że nie podaje ręki żonatym muzykom...

Miles był rasistą i psycholem... Nie należy go traktować jako wzór. Ale był wielki, trochę jak Picasso, wredny dziad, ale geniusz. Choć Picasso go przerastał. W tym powiedzeniu jest sporo racji - nie lubił, kiedy DeJohnette chciał jeździć w trasę z żoną. Ja też nie lubię, kiedy muzycy zabierają swoje kobiety. To zakłóca przypływ energii.
Czyli dochodzimy powoli do sedna - rodzina nie jest dobra, a jazzman jak marynarz, najlepiej czuje się "na morzu". Czyli w sali prób albo na trasie. I tu pojawia się jeszcze temat inspiracji… Co np. w Twoim przypadku jest bezpośrednim bodźcem oddziałania? Co pobudza Rafała Gorzyckiego?

Tego nie powiedziałem… Dobra i kochająca rodzina jest ważna i piękna, kocham bardzo synka i żałuję, że nie udało się nam z mamą Wojtusia. Rodzina daje wsparcie, miłość, poczucie bezpieczeństwa i sensu. Czuję potrzebę dzielenia się tym co dobre, ale i porażkami, czy kryzysami. Mam dwoje cudownych przyjaciół, wspaniałego brata i rodziców, ale wciąż czuję się niepełny...... Natomiast, inspiracje są wszędzie. Nie inspiruje mnie jazz, wolę kino, malarstwo, literaturę Ostatnio wychodzę poza sztukę i tam jest też mnóstwo inspiracji. Życie to inspiracja; banał, ale prawdziwy. Ale muzyka to bardzo zaborcza kochanka - nie lubi się dzielić sobą, stąd często porażki w związkach i samotność. Cały czasu musisz być z nią, 24 h na dobę a ludzie tego nie lubią, zresztą, wcale się im nie dziwię... Choć ostatnio mój przyjaciel powiedział ,że szukam w muzyce tego, czego nie otrzymałem od ludzi. Wypełniam deficyt... Będę o tym rozmyślać!
Dotknąłeś dość istotnej kwestii - wydajesz się być takim człowiekiem renesansu, który ma bardzo szerokie horyzonty. Słuchałem płyt, które nagrałeś i jest to muzycznie tak szerokie spektrum, że czasami byłem wręcz zaskoczony. W jaki sposób udaje ci się podzielić te wszystkie projekty - nie zbliżasz się czasami do, hmmmm, lekkiej schizofrenii?
Jest tak dużo pięknej muzyki od XI do XXI wieku, że nie rozumiem, jak można słuchać tylko jazzu, albo tylko klasyki, czy rocka... Słuchanie jednego gatunku, epoki, paradoksalnie ogranicza i zamyka a nie daje głębokiego wglądu i zrozumienia . Muzykę dzielę tylko na dobrą i nie. Dużo słuchałem jazzu, klasyki, muzyki współczesnej, kameralnej, elektroniki. Sadzę, że na zajęciach w szkołach artystycznych jest za mało historii sztuki, innych dziedzin, filozofii, etyki. Znam wielu muzyków, którzy poza swoją specjalizacją , nie mają wiele do powiedzenia... O baroku, Mykietynie, nowym Jarmushu czy Kapuścińskim... Są świetnymi muzykami, ale nie artystami. To chyba słychać w grze, takie mam wrażenie. Muzyka jest dużo głębiej niż same dźwięki, ale schizofrenia jest i to duża - to jest bardzo trudne wyzwanie, w zasadzie nawet nie wyzwanie, tylko konieczność; nie umiem, nie umiałbym inaczej. Całe życie temu poświęciłem i może dlatego jestem taki płodny, choć nie przychodzi mi to z łatwością. Ponoszę bardzo duże koszty niezależności i bezkompromisowości.
W tym wszystkim znaczącym faktem jest totalne oderwanie od techniki. Od akademickości muzyki. Ma być poznanie dźwięku za pomocą emocji. I to mi się bardzo podoba, jednak zastanawiam się, gdzie jest w tym wszystkim tzw. "korektor"? Obiektywny głos, dzięki któremu nie gubisz się i pozostajesz zrozumiały dla przeciętnego słuchacza. Bo przecież de facto bez odbiorcy nie istniejesz...

Jordi Savall powiedział , że wykonuje „starą muzykę” , ponieważ kiedyś odbierano ją bardziej zmysłowo, emocjonalnie a współcześnie zbyt intelektualnie i matematycznie! A czy jestem zrozumiały ? Takiej gwarancji nigdy nie mam, dlatego każda premiera jest dla mnie przerażająca. Wierzę, że to co robię, jest dobre. Inaczej bym nie wydał takiej , czy innej, płyty albo nagrał ją raz jeszcze. Jeśli ty nie sam nie czujesz, że to wartościowe, nikt tego tak nie odbierze. Pracując na projektem, wymyślając go , nigdy nie myślę o tym jak zostanie odebrany, tylko o tym, że to mnie intryguje , że to ciekawe, nowoczesne; Często mam rację, czasem się mylę. Trio Poems to nieudana płyta, ale nie popełnia błędów ten, kto nic nie robi. Wiem, jest ryzyko, ale i jest zabawa. Lubię wyzwania, próby przekraczania formy i stylu,. Teraz pracuję nad albumem solowym – SYRIUSZ - gdzie gram na fortepianie, podaję poezję współczesną, wibrafon i organy, pracuję intensywnie. Właśnie słucham zgrywek ze studia -. I aż sam siebie zaskakuję i nie więc , co to za muzyka... ale czuję , że to dobre i wartościowe...

to wielkie wyzwanie, bo na fortepianie gram od niedawna a interpretacja wierszy, to jeszcze większa nowość dla mnie. To intymny świat i pokazuję go wszystkim. Gdybym wiedział jak to trudne wyzwanie, nie wiem, czy zdecydowałbym się na to raz jeszcze, choć czuję, że to będzie piękna płyta. A co do techniki... nie do końca się zgadzam - są takie czasy i jest taki poziom wykonawczy, że trzeba być sprawnym instrumentalistą. Problem polega na tym, że emocje i wrażliwość nie zawsze idą w parze ze sprawnością wykonawcy, artysty. Jeśli tak jest to mamy do czynienia z muzykiem, artystą kompletnym, geniuszem jak Coltrane, Shorter, Argerich, Fellini, Shoenberg, Miro!
Jak do takiej techniki się dochodzi - praktyka na scenie? Ćwiczenia? Akademia? Jaka jest najlepsza droga? No i jaka jest zależność techniki i talentu? Jak w/g Ciebie "talent" można zdefiniować?
Dróg jest wiele... ja jadłem chleb z wielu piecy, od wielu piekarzy i różnych mąk... I taki jest efekt: jestem niespokojnym duchem, balansującym między gatunkami i epokami, choć, mimo to, potrafię się w muzyce zagłębić i nie robić płytkich projektów . Wszystkie elementy, które wymieniłeś, są, moim zdaniem, konieczne do osiągnięcia poziomu dającego możliwość przekazania bez zakłóceń głębokiej treści: scena, szkoła, ćwiczenie, ale i doświadczenia poza instrumentem, zgłębianie sztuki życia... Chyba Rubinstein powiedział, że nie można za dużo ćwiczyć, bo nie będzie o czym grać. Żeby mieć o czym grać, musisz żyć i doświadczać, ale żeby pięknie to opowiedzieć, musisz pracować ciężko, ćwiczyć, ćwiczyć, studiować w taki, czy inny sposób. Także doświadczenie sceniczne jest nie do przecenienia i nie do nauczenia. Co do talentu - nie wiem, co to? Może po prostu łatwość w wykonywaniu pewnych ruchów, może dobry słuch muzyczny, choć to nie to... Znam „absolutowców”, którzy średnio grają, może więc chodzi o wrażliwość? Jest ważna, ale nią nie wygrasz wszystkiego... Nie myślę o talencie, bo uważałem kiedyś , że niewiele go mam. Wolę więc skupić się na rzeczach, na które , na pewno, mam wpływ. Pogodziłem się z tym, że nie będę Williamsem albo Bachem...
No właśnie - starałem się jakoś Ciebie sklasyfikować, ale… nie da się. Działasz na tylu polach, że trudno nadążyć. Jest jakiś jeden wątek, który jest Ci szczególnie bliski?
Sam nie nadążam i nawet nie próbuję. Jest w tym jakieś bogactwo, choć z drugiej strony to może być przekleństwo, bo dla mainstreamowców jest zbyt awangardowy, dla awangardowców zbyt spokojny; ani klasyczny ani freejazzowy, ale jest to mój język, mój świat. Mam styl i wyobraźnie a tego nikt mi nie zabierze. Ktoś może tego nie lubić, ale to fakt. Ecstasy Project to zespół, który łączy świat kameralistyki XX wieku z jazzem ECM i latami 60` XX w. Sądzę, że ten projekt zostanie odkryty jeszcze kiedyś, pewnie po mojej śmierci. ( śmiech) Co do wątków - jest nim na pewno muzyka barokowa, Telleman, Pergolesi, Bach, Ramaud, oraz muzyka fortepianowa - od Bacha, Chopina do Mortona Feldmana. Świetna muza na piano solo – Feldmana i ostatnio Piano music – Mykietyna. Moja przyjaciółka habilitowała pianistkę, która nagrała album z muzyką fortepianową Mykietyna. Bardzo świeże i nowoczesne myślenie. Bardzo szanuję tego kompozytora.
Mówimy o kameralistyce, Chopinie itp. a przecież dla mnie pozostajesz świetnym, interesującym perkusistą. Co urzekło Cię w tym instrumencie? W jaki sposób rozwijałeś tę przyjaźń?
Jeśli jestem świetny i interesujący to właśnie dlatego, że swoim myśleniem i słuchaniem, doświadczeniem wykraczam poza ten instrument. Mój brat miał alternatywny band i w przerwie chodziłem sobie pobrzdąkać na wszystkim. Miałem 12/13 lat i bębny były najfajniejsze. Potem zaraz pojechałem na Jazz Jamboree’89 i słuchałem poważnych zawodników. Wiedziałem, że będę grał jazz, na perkusji... Miałem 14 lat, teraz to dopiero rozumiem. Nie mogłem wybrać innej stylistyki, czy gatunku ani instrumentu. Jestem niespokojnym duchem, szybko się nudzę, potrzebuję nowych bodźców, lubię zmiany, jestem energiczny: jazz, perkusja, muzyka współczesna, nie mogło być inaczej...
Widziałeś film Whiplash? 
Nie, ale wszystko wiem - może właśnie dlatego nie widziałem go . Wiesz, przeżyłem dużo bólu i wyrzeczeń na swojej drodze, mnóstwo ciężkiej pracy i przeciwności losu...
Jaka jest dla Ciebie tzw. granica eksploatacji własnych możliwości? Znasz ją? Doszedłeś kiedyś do niej? Czy może muzykowanie to ciągłe jej szukanie?
Mam tak często... i idę dalej. Bywam tyranem dla siebie, bardzo surowym… Dopiero od jakiegoś czasu jestem czulszy i łagodniejszy dla siebie, choć jestem czasem blisko załamania Np. kiedy pracuję nad Syriuszem - to najtrudniejsza sesja w moim życiu a nagrałem już 21 płyt. Ale było warto, czuję, że to niesamowite doświadczenie, wzbogacające mnie jako perkusistę, muzyka, pianistę, kompozytora i człowieka. Nie szukam granicy wytrzymałości, to byłoby brutalne i bez serca. Nie jestem masochistą - szukam w muzyce totalnego piękna, niezakłóconego przekazu, a to kurewsko trudne zadanie. Kilka razy mi się udało, więc szukam dalej choć styl już znalazłem jako perkusista. Muzyka jest jednak większa od bębnów - nie ujmiesz pewnych emocji i subtelności na perkusji i pewnie stąd moje pisanie muzyki a teraz fortepian… Napięcia harmoniczne dla perkusisty są niedostępne. 
Ciekawe jest to, że tworzysz w mieście, uznawanym na królestwo alternatywy i awangardy. Masz styczność z muzykami z tzw. kręgów "ziołkowych"? Od Kuby Ziołka? 

Jasne, znam i szanuję jego projekty i bezkompromisowość. Mamy salki prób obok siebie... Pracuję właśnie równolegle nad tryptykiem triowym. Pierwsza odsłona to „Playing” (wyd. For Tune) a druga to TUNNING ENSEMBLE z Kubą na elektronice i geniuszem fletu Tomaszem Pawlickim. Zaczęliśmy już próby, zimą planowana jest sesja. Mój plan jest taki, aby stworzyć brzmienie, którego jeszcze nie było i jest szansa, że się uda. Tunningujemy brzmienia a cała trójka to bardzo inteligentni i osłuchani artyści, więc jest nadzieja. Mam już kilka nagrań, są niesamowite, nie słyszałem w życiu takiej muzyki, takiego brzmienia. Bydgoszcz uchodzi za takie królestwo awagardy? 
To może być bardzo ciekawe. Zetknięcie tych płaszczyzn… Tak, uchodzi. Stara Rzeka święci triumfy. Alternatywne zespoły z Bydgoszczy są bardzo na fali. Ale pogadajmy chwilę o "Playing". Bardzo mi ta płyta przypadła do gustu.
Zawsze myślałem, że jestem jednak z głównego nurtu i „Playing” właśnie to pokazuje. Chciałem oddać swoje pogodne i dostępniejsze oblicze, też bywam wesoły i śmieję się… To miłe, że spodobała ci się płyta. To duża zasługa Marka i Wojtka – są pogodniejsi i spokojniejsi ode mnie i chętnie za nimi podążyłem.
Przekonałem się do gitary w takiej muzyce. Zawsze mnie wkurzał fakt że jazzowi gitarzyści nie tworzą klimatu, nie rysują, tylko zap… solówki. A na "Playing" jest właśnie ten klimat, malowanie harmoniami, dziwnymi akordami z minimalną ilością solowych "wyskoków"...

Wiesz, szczerze... to bardziej świadczy o tym, że nie wiedziałeś, których gitarzystów jazzowych słuchać... Abercrombie, Jakub Bro, Frissel - to czysty klimat... A Marek właśnie z tej linii się wywodzi i ja także takich gitarzystów słuchałem a potem szukałem, żeby z nimi grać. Najpierw udało mi się spotkać Kamila Patera (duet Therapy, Dziki Jazz A-kineton) a teraz do Tria - Marka Malinowskiego. To wspaniały i kompletny, wrażliwy muzyk. To on stworzył klimat na płycie, ja trochę tylko z nim rozmawiałem. 

Płyta, jak sam mówisz, jest bardzo „uśmiechnięta” i chyba jest to jedno z Twoich najprzystępniejszych dzieł. Myślisz, że uda się z "Playing" osiągnąć coś więcej, wejść na wyższy, biznesowy poziom?
To na pewno, najbardziej przystępna moja płyta. I udało uniknąć dało się kiczu i tandety....( śmiech) Miło byłoby pospijać śmietankę  w końcu . Ale nie mieszkam w Warszawie, nie pokazuję się, i nie mam teraz menadżera. Poza tym,p rzyczepiono mi łatkę - trudna muzyka i to może być problem, tak samo jak pochodzenie, klub Mózg - to musi być yassowiec. Ostatnio słyszałem taką historię: moja znajoma - - spotkała swoją znajomą skrzypaczkę , gdzie gra z żoną mojego byłego nauczyciela i nie wiedząc, że my się znamy, padł z jej strony taki tekst - Wiesz, ten Gorzycki, to nawet dobry był i u mojego męża się uczył, ale zaczął grać yass, szkoda faceta… Jakbym został heroinistą i pedofilem. Taka anegdota, ale daje do myślenia poza tym, że nigdy nie grałem yassu, ale to już nikogo nie interesuje… Więc, jaki widzisz, lekko nie jest :-) 
Yass w pewnym sensie wraca. Przynajmniej mam takie wrażenie...

Nic mi o tym nie wiadomo, on zawsze był, jest i będzie jako alternatywa a etykieta się przydała w pewnym konkretnym kontekście i wśród pewnych ludzi. Ale tu wkraczamy w grząski grunt definicji i ludzkich interesów.
No bo granie nie może być oderwane od ludzkich interesów... Tak czy inaczej, biznes wkracza na ten teren. Ile razy słyszałeś pytanie czy można się z takiej muzyki utrzymać?
Zbyt wielu długów nie mam, może tak być? Lekko nie jest - wiadomo, to niekomercyjna działalność; tylko wariat, który to kocha i poświęcił wszystko, może to robić , bo logika temu przeczy. 
Ok, to teraz pytanie z gatunku "łatwych" - którą płytę w swojej historii muzycznej uważasz za najlepszą i dlaczego?

A które dziecko się bardziej kocha? Cały tryptyk duetowy jest świetny: czyli Therapy, Experimental Psychology , Nothing - To dojrzała i nowoczesna muzyka. Jestem tam w świetnej formie jako muzyk. Jeszcze SSP – Electogride, EP – They were P; 
Na koniec opowiedz o najbliższych planach...

SYRIUSZ SYRIUSZ SYRIUSZ SYRIUSZ SYRIUSZ SYRIUSZ SYRIUSZ SYRIUSZ SYRIUSZ!! Premiera w lutym 2017 a w międzyczasie Tunning Trio z Ziołkiem i koncerty w ramach promocji „Playing”... 


rozmawiał Arek Lerch 

Kto lubi jazz eksperymentalny z gitarą elektryczną w roli głównej i poszukuje nowych brzmień, powinien sięgnąć po nowy album perkusisty Rafała Gorzyckiego „Playing”. Urodzony w Bydgoszczy grał na perkusji w punkowym zespole swojego brata mając zaledwie trzynaście lat. Kiedy usłyszał nagrania Milesa Davisa i Johna Scofielda, zainteresował się jazzem. Jego pierwszym nauczycielem był wybitny perkusista i pedagog Piotr Biskupski, a następnym Mirosław Żyta, profesor PSM w Bydgoszczy. Uczył się też w warszawskiej kuźni jazzowych talentów na Bednarskiej. Tu założył trio z basistą Wojciechem Pulcynem i pianistą Przemkiem Raminiakiem (RGG). W rodzimej Bydgoszczy uczestniczył w narodzinach yassu, grał w grupie Maestro Trytony. Najbardziej znaczący dla tego nurtu był zespół Sing Sing Penelope. Realizuje kilka autorskich projektów. - Od dłuższego czasu intrygują mnie kameralne składy – zwierza się Rafał Gorzycki. - Po nagraniu trzech albumów w duetach, w tym dwóch z gitarzystami i jednego ze skrzypkiem, nadal eksploruję ten strunowy i kameralny zarazem świat. Czułem, że jest to dobry czas na połączenie moich wczesnych inspiracji muzycznych ze współczesnymi brzmieniami i trendami. Wiedziałem, że to gitarzysta będzie określać nastrój, brzmienie i charakter tria. Szukałem muzyka, który będzie z jednej strony nowoczesny i niesztampowy, niebanalny i krnąbrny ale wciąż będzie zachowywać lirycznego ducha i szacunek do tradycji. Takim artystą jest Marek Malinowski. Tyle lider przedsięwzięcia i trudno mu nie przyznać racji. „Playing” jest albumem skierowanym do wyrobionych słuchaczy o wyrafinowanych gustach, znających współczesną scenę klubów Mózg w Bydgoszczy i Pardon To Tu w Warszawie. Nawet jeśli nie jest się bywalcem takich miejsc, warto posłuchać, jaka muzyka tam powstaje. Nieśmiałym mogę podpowiedzieć, że znajdą na płycie także nastrojowe utwory. 


Marek Dusza 

... Zaskakująca jest za to nowa płyta Rafała Gorzyckiego. Zaskakująca przez swój stosunkowo konwencjonalny charakter, jak w tytule – Playing, granie, tak po prostu. Eleganckie, powściągliwe, dające pierwszeństwo soliście grającemu z sekcją rytmiczną pracującą precyzyjnie, ale bez szaleństw. Kiedy słyszałem Rafał Gorzycki Trio po raz pierwszy, wydało mi się to trochę blade w porównaniu z ognistymi i pomysłowymi brzmieniowo improwizacjami Gorzyckiego z poprzednich płyt, ale w całości widać bardzo konkretny zamysł: to ładna płyta, nagrana w dużej mierze jako prosty efekt spotkania w składzie takich, a nie innych muzyków. Zapewne dla Wojciecha Woźniaka (znanego z Variete), z którego dobrze kontrolowanym basem perkusiście współpracuje się najwyraźniej dobrze – świadczy o tym choćby już drugi utwór, gdzie na moment to ich dialog wychodzi na pierwszy plan. Ale przede wszystkim dla Marka Malinowskiego, znakomitego gitarzysty. Ten porusza się – z jednej strony – w świecie charakterystycznej i przyswojonej przez jazz gitarowej artykulacji i brzmienia. Z drugiej – idealnie wchodzi w konwencję bardzo czystego grania opartego właśnie na świetnym wyczuciu tempa i dobrej technice. Nie jest efekciarski, na prostym, klasycznym elektrycznym instrumencie – telecasterze – eksponuje raczej naturalne techniki. Warto go posłuchać choćby w dziewiątej części 10-odcinkowego cyklu utworów. Choć są tu zarówno momenty bardziej rozimprowizowane, jak i gładkie tematy (jak w czwórce). Na całym albumie zagłębiamy się w technikę i interakcję między muzykami stopniowo od krótszych form do pełnych dramaturgii najdłuższych (centralna, szósta, jest 15-minutowa), a potem stopniowo wychodzimy znów w stronę krótszych. Wypolerowane pod każdym względem. Włącznie ze świetnym brzmieniem samego nagrania, rejestrowanego w studiu RecPublica w Lubrzy. Z tą wirtuozerią i z poszukiwaniem nowych horyzontów brzmieniowych jest tak – że podam przykład – jak ze słuchaniem Malinowskiego, a potem Kuby Ziołka. Fakt, że uwielbiam energię nagrań tego ostatniego, nie odbiera mi przyjemności z wsłuchiwania się w partie tego pierwszego. Trochę tak jak sympatia dla, nie przymierzając, Iggy’ego Popa (który notabene nagrał świetną płytę – tu się z red. Brzozowiczem zgadzamy) nie odbiera mi szacunku dla Keitha Emersona.ry. 


Bartek Chaciński 

Gorzycki mówi, że wkracza w najbardziej twórczy okres w życiu człowieka. Słuchając jego nowej płyty stwierdzam, że jakoś nie robi z tego wielkiego halo. Raczej się wycisza i próbuje żyć w harmonii z... samym sobą? Choć Rafał Gorzycki zapewne przyzna, że został całkowicie pochłonięty obsesją improwizowania. Pozwolę sobie jednak stwierdzić, że nigdy nie był na tyle grzecznym chłopcem, by uznać jazz za swoistego rodzaju świętość, której nie wolno naruszać. Przecież to ograniczałoby zarówno wyobraźnię, jak również niesamowitą ekspresję człowieka, który od początku wiedział, jak wiele historii nosi w sobie do opowiedzenia, gdyby nie można było ingerować w ustaloną strukturę tej muzyki, łączyć ją z elementami charakterystycznymi dla innych gatunków. I tak oto nasz bohater dojrzewał poprzez kolejne projekty, począwszy od Sing Sing Penelope, poprzez Ecstasy Project, Dziki Jazz A-Kineton, aż po Gorzycki Trio. Jeśli ktoś nie słuchał tych zespołów, niech żałuje. Kolejne płyty Rafała Gorzyckiego zmieniały bowiem oblicze polskiej muzyki improwizowanej przez ostatnie dwudziestolecie, a nawet usłyszałem zdanie - z którym się zgodzę - że przyczyniły się do zmiany pokoleniowej w polskim jazzie. Na czym polegała ta zmiana? (a może polega, biorąc pod uwagę, że coraz bardziej mi się wydaje, iż stanowi swoistego rodzaju proces, który nadal się dzieje na naszych oczach). Najlepiej, jakby to Rafał Gorzycki nakreślił istotę tego wszystkiego. Ja pozwolę sobie jedynie zwrócić uwagę na jeden aspekt tej sprawy, jakże ważny w kontekście wydanej właśnie płyty Rafał Gorzycki Trio - Playing. Chodzi o dobór muzyków, z którymi nagrywał kolejne albumy. Za każdym razem korzystał nie tylko z jazzmanów, ale zapraszał także postaci, mające zupełnie odmienne doświadczenia muzyczne. Ich obecność zasadniczo wpłynęła na oblicze polskiej muzyki improwizowanej. Na najnowszej płycie Rafała Gorzyckiego, grającego na perkusji, możemy usłyszeć Marka Malinowskiego - gitarzystę i pedagoga, a także Wojciecha Woźniaka - artystę fotografika oraz kontrabasistę, którego fani rocka mogą znać z legendarnej formacji Variete. Natychmiast nasuwa się przypuszczenie, że muzyka na płycie "Playing" jest wynikiem nałożenia trzech światów, z których wywodzą się wymienieni muzycy. Tak, niezaprzeczalnie. Jednak ciekawsze wydaje się spostrzeżenie, jak wiele mają ze sobą wspólnego, co sprawia, że otrzymujemy muzykę w pełni koncepcyjną, jakby była zapisem wspomnień z ich wspólnej podróży. Każdy spogląda na miejsca i wydarzenia ze swojej perspektywy, zachowując chronologię wydarzeń, nie przyspieszając ani nie tworząc niepotrzebnych retrospekcji. Ich wypowiedzi zwyczajnie się uzupełniają, oddając emocje, które towarzyszyły im w danym momencie. A trzeba przyznać, że emocje są tutaj niezwykle ważne. Pozornie się wydaje, że powstające plamy dźwiękowe, w których najczęściej góruje gitara, nie posiadają zabarwienia emocjonalnego. Przy takim założeniu mogą być jedynie refleksjami, ewentualnie paletą kolorów, mających nas poruszyć, bądź uspokoić. Bez względu, jak odbieramy ponumerowane po kolei utwory, po chwili zauważymy, że zaczynamy rzeczywiście coś pod ich wpływem odczuwać. Bo czy nie filtrujemy przez siebie tego, co widzimy albo słyszymy? Tak powstają w nas uczucia, a sztuka niezaprzeczalnie pomaga w ich poznaniu i zrozumieniu. Aż w pewnym momencie możemy poczuć się zagubieni, nie wiedząc, czy rozpoznajemy ich wrażenia, czy nasza wyobraźnia podpowiada nam, o czym grają. To kluczowy moment w odbiorze tej płyty. Od tej chwili jeszcze bardziej docenimy koncepcyjny jej charakter, stwierdzając, że doprowadzili do sytuacji, w której wszyscy czujemy dokładnie to samo. Jakbyśmy właśnie poznawali siebie, a oni nauczyli się wreszcie nazywać to, co czują. Tak, pozornie się wydaje, że plamy dźwiękowe nie oddają emocji, bowiem gitara najczęściej rozmywa się w przestrzeni, powodując spowalnianie naszych reakcji, zabierając zdolność do jakiejkolwiek analizy. Ale przecież chwilami ostro uderza, pobudza, budzi z letargu. O naprawdę niezwykłej emocjonalności tej muzyki świadczy również jej wnętrze, w którym ukryli wiele zaskakujących rozwiązań rytmicznych, czy pojedynczych, jakże znajomych dźwięków. Poznajemy je wszystkie, słusznie odczytując, że z nas pochodzą, w nas się ukrywają na co dzień. Bez dwóch zdań to najbardziej osobista płyta Rafała Gorzyckiego. W dużej mierze wręcz kameralna, pomimo pojawiających się czasami niezwykle mocnych brzmień gitary, o których wspominałem, a które pokazują różnorodność naszych przeżyć. Pozostaje jedno pytanie. Czy jest to próba wyciszenia, by żyć w harmonii z samym sobą, czy w harmonii z wielością spraw, które coraz natarczywiej potrafią nas absorbować we współczesnym świecie? I z tym zastanowieniem pozostawiam zainteresowanych nową muzyką Rafała Gorzyckiego. Po prostu sami posłuchajcie... 


Piotr Bielawski - Radio Łódź

Jak mnie wychowano - tekst o strachu, dojrzewaniu i miłości do muzyki 

Wysokie Obcasy Extra - pobierz 

Dialog wciąż trwa… Rafał Gorzycki – perkusista znany między innymi z projektów Sing Sing Penelope i Ecstasy Project, postanowił, że będzie tworzył różne duety. I tak pamiętamy jego album „Therapy” nagrany z Kamilem Paterem i płytę przygotowaną wraz ze skrzypkiem Sebastianem Gruchotem. Teraz Gorzycki zaprosił do współpracy brytyjskiego gitarzystę Jonathana Dobiego (B-Shops For The Poor, Sonicphonics, Pieces Of Brain). Muszę przyznać, że sama okładka krążka „Nothing” (Requiem Records) głęboko zapada w pamięć i do tego kojarzy mi się z genialnym filmem dokumentalnym „Virunga” (2014) w reż. Orlando von Einsiedela, który widziałem na tegorocznej edycji festiwalu AfryKamera. Jedna ze scen tego obrazu, gdzie umiera w kongijskim sierocińcu mały goryl o imieniu Kaboko, bardzo przypomina mi zdjęcie z okładki „Nothing”. Muzycznie Panowie są raczej nieco dalej od Afryki, choć słuchając kapitalnej i ekwilibrystycznej gry Gorzyckiego ciężko jest nie myśleć o tym kontynencie.Dobie z kolei pokazał dosyć szerokie spektrum swoich umiejętności (może jeden mały drobny minus to brzmienie jego gitary – miejscami za bardzo wpadające w jazz fusion). Za to Brytyjczyk zaprezentował się wybornie w świetnym fragmencie „Super looper” (choć partie Gorzyckiego są jeszcze ciekawsze) i wystawił przesterowane pazurki w „Call it anything”. Myślę, że Dobie również doskonale by się dogadał z Eugene’em Chadbourne’em. Całość zamyka piękny fragment pt. „Nothing”, z pulsującą ambientową elektroniką w tle i znakomitymi rytmami Gorzyckiego. Duet postawił na kameralne formy pozbawione zbędnych dodatków, co nie znaczy, że w ich kompozycjach nie ma ekspresji, drapieżności i napięcia. 

Zabawa dźwiękami, zabawa hałasem i ciszą jednocześnie. Nothing lekko zakłamuje obraz płyty, bo w żadnym wypadku nie jest to n-i-c. Wspólne wydawnictwo Rafała Gorzyckiego i Jonathana Dobie to kawał dobrej improwizacji. Utalentowany perkusista zdążył do tego jednak wszystkich przyzwyczaić. W 2013 roku Rafał Gorzycki zapoczątkował wydawniczą serię, na którą za każdym razem zapraszał innego muzyka. Pierwszą część tryptyku - Therapy - współtworzył Kamil Pater, gitarzysta Contemporary Noise Quartet, także Quintet, ale także i Sextet, 1/4 kwartetu Kamiński Pater Urowski Gorzycki, również członek JAAA, którzy cały czas od kilku(nastu) miesięcy nagrywają swoją debiutancką płytę. Potem przyszedł czas na Experimental Psychology z Sebastianem Gruchotem, a zwieńczeniem tej minisagi jest Nothing, nagrane - ponownie - z gitarzystą. Tym razem Jonathanem Dobie.  Obaj nagrali naprawdę ciekawą płytę. Album mocno pokręcony, chaotyczny, nieprzewidywalny i wymagający skupienia, często budowany jedynie na prostych, pojedynczych, niedbale rzuconych frazach. Tu Rafał Gorzycki wybije rytm, tam Jonathan Dobie zapuści rwany riff, zrobi slide lub puści wymierające dźwięki. Tak jest już w otwierającym Nothing „Full of...”, gdzie to gitara właśnie tworzy charakter utworu. Te dźwięki przebijają ciszę, burzą ład, stanowią coś na miarę przerywników. To też bardzo mocne rozpoczęcie płyty, dynamiczne i ciekawe - sugerujące, że dalej będzie się działo. No i dzieje się. Dzieje się i zmysłowo, kojąco, jak w „Ballad for Joanna”, gdzie Gorzycki - nie jest to ujmą - stanowi tło do delikatnej gry Dobiego na gitarze, która tak naprawdę wychodzi na pierwszy plan, rozrysowując prawdziwą aurę utworu - lekko tajemniczą, trochę posępną, ale wciągającą. Dzieje się też w „Super Looper”, o którym Rafał Gorzycki w fyhowych Czynnikach pierwszych mówił, że to hit i najbardziej entuzjastycznie odbierany kawałek z Nothing. Coś w tym jest i jest chyba wiele. Spokojne, tantryczne melodie wygrywane przez brytyjskiego gitarzystę, tribalowa perka Rafała, która wprowadza w stan lekkiego zahipnotyzowania, znowu ambientowe ciągi na gitarze, które... ciągną się i ciągną, i ciągną i ciągną, wkręcając słuchaczy w ten szamański stan, Coś jak new new age w jammującej odsłonie.  Dalej jest tylko lepiej. „Written and Directed by...” to, teoretycznie, gra duetu zupełnie obok siebie - Gorzycki swoje, Dobie swoje, jednak tak naprawdę w całości perkusja i gitara tworzą wspólną, ciekawą całość. Twór zawiły, na pierwszy rzut chaotyczny, ale jednocześnie spójny. Tak jest zresztą z całym Nothing, którego tytuł, na pierwszy rzut, oddaje idealnie stan wydawnictwa. Instrumentarium często gra obok siebie, jednak po wnikliwszym wsłuchaniu maluje obrazy pełne wyrazu, kompatybilne. Wciągające i budujące atmosferę, zahaczające o improwizację, ale będące jednocześnie wynikiem przemyślanej koncepcji. Takie płyty się ceni, bo są długowieczne. Temu duetowi udało się nagrać album wymagający, ładny i wielowarstwowy.  

To nie leży wyłącznie w gestii Polaków, oni zaprzeczają nieustannie błędnemu poglądowi, że kulturalna kreatywność tworzona jest wyłącznie przez dojrzałych artystów/kulturalna kreatywność czyni starym. Pochodzący z Bydgoszczy Rafał Gorzycki wypracował sobie markę biorąc udział w projektach Ecstasy Project i Sing Sing Penelope. Po ostatniej "Experimental Psychology" z czarodziejem strun Sebastianem Gruchotem, także duet z londyńskim gitarzystą Jonathanem Dobie zaliczyć należy do tych, które poruszają intymne granice. Jon Dobie spędzając swój czas od czasu do czasu chętnie także w Würzburgu z B-Shops For The Poor i Sonicphonics , z Trio Pieces Of Brain orientując się już na wschód, sprawdzał się chętnie z Fabrizio Spera w Inference 3, z Ken Hyder w The Dynamix i jako trio z Peter Brötzmann & Shoji Hano jako projekt 'Smokin' Jon' . Od razu z pierwszymi uderzeniami i rykliwymi skowytami z „Full of...” pokazuje z Gorzyckim, że przestrzeń pomiędzy wszystkim a niczym/nicością może być zarówno dramatyczna wraz z uderzającymi zadrapaniami i pulsującymi uderzeniami jak i delikatnym pieszczeniem/głaskaniem jak w „Ballad for Joanna”. Jeszcze delikatniej rozpoczyna się „Super Looper”, jako pulsujące wibracje i perkusyjne cętki z niewielka ilością loopingu, które nieustannie nabrzmiewają/pęcznieją i ciągle wypowiadają coraz więcej dźwięków i mocniejszych uderzeń werbla. Każdy kolejny utwór zaskakuje czymś innym. Jeden arbitralnie wyszukaną prostotą jak przy „Written and directed by...”, inny delikatnym i bluesowym niepokojem jak „Fat, Fat Girl”, inny z kolei wściekłym „Call it anything” przy którym eksplodują dźwięki gitary. Ale jak brzmi zatem „Nicość”/”Nic”? Gorzycki grzechocze, szeleści, uderza niczym szaman i zbiera miękko brzmiące pełne fale loopingu, wizję Lorelei (Postać Lorelei była inspiracją utworów literackich i muzycznych, legenda o pięknej dziewczynie, która z wierzchołka góry rzuciła się w nurty Renu, zdradzona przez kochanka, odrodzona później jako syrena – I.T.), która sprawia że serce uderza coraz mocniej, jak gong. Okładka płyty pokazuje, jak powalająca może być ta muzyka. 


Rafał Gorzycki to dziś zdecydowanie jeden z najbardziej aktywnych muzyków jazzowych w Polsce. Formacje w jakich działalność zaangażowany jest (lub był) perkusista, okazały się zespołami dalece wybiegającymi poza ustalone schematy, wytyczającymi nowe, nieznane wcześniej szlaki w historii polskiego jazzu. Wspomnieć można tu choćby takie składy jak: Sing Sing Penelope (m.in. świetny album: "This is the music volume I", 2012), Ecstasy Project, nominowany do Fryderyka 2010 w kategorii: Jazzowy Debiut Fonograficzny Roku: Dziki Jazz czy A-kineton ("A-kineton", 2011), jakie powszechnie uważa się za jazzowe odkrycia ostatnich lat. Ostatnie dwa lata to dla Rafała Gorzyckiego okres tworzenia projektów opartych na konwencji duetów, w których artyści stawiają przede wszystkim na interakcje i procesy zachodzące w trakcie swobodnie improwizowanych koncertów i sesji, podczas których klaruje się ostateczna wizja muzyczna. W roku 2013 ukazały się oparte na tej idei albumy: "Therapy" (2013, nagrany z gitarzystą Kamilem Paterem) i "Experimental Psychology" (2013, ze skrzypkiem Sebastianem Gruchotem). Rok 2015 przyniósł kolejny kameralny album perkusisty: "Nothing", tym razem zrealizowany wraz z muzykiem wywodzącym się ze starszego pokolenia eksperymentujących instrumentalistów - brytyjskim gitarzystą Jonathanem Dobie.

Urodzony w Londynie gitarzysta jest laureatem wielu nagród i wyróżnień artystycznych (m.in. prestiżowa Nagroda British Council). W swą biografię Jonathan Dobie wpisaną ma współpracę z takimi twórcami jazzu jak m.in.: Peter Brotzman, Vladimir Miller czy Alexander Alexandrov.

Wspólna płyta obu artystów intryguje już od pierwszych dźwięków, rozpoczynającego całość utworu "Full Of...", opartego na drapieżnych akordach gitary i niezwykle agresywnych partiach perkusji. Instrumentaliści śmiało czerpią z inspirujących ich osiągnięć pochodzących z różnych muzycznych stylów i gatunków, dostosowując poszczególne ich elementy do własnych ostatecznych wizji dźwiękowych. Przykładem na to niech będzie choćby temat "Super Looper", w który muzycy zgrabnie "wmontowali" elektroniczne, ambientowe tło, a Jonathan Dobie zastosował efekt zapętlenia dźwięku.

Także w kończącym całość, mantrycznym temacie tytułowym artyści nie uciekają przed elektroniką, stosując ją jako rodzaj kolejnej barwy wybranej z szerokiej palety zastosowanych na płycie środków wyrazu. Podczas przesłuchiwania płyty warto zwrócić też uwagę na lekkośc i naturalność, z jaką muzycy potrafią operować ciszą. W wielu fragmentach albumu bowiem sugestywnie eksponuje ona dramaturgię i ostateczny przekaz. Posmak bluesa odnajdziemy z kolei w takich fragmentach "Nothing" jak: "Fat, Fat Girl" czy utwór "Call It Anything" ozdobiony prawdziwą perkusyjną kanonadą towarzyszącą partiom przesterowanej do granic możliwości gitary.

"Nothing" to płyta, na której obcujemy z twórczością artystów posługujących się tym samym językiem wypowiedzi muzycznej wyraźnie zdecydowanym, odważnym i wyrafinowanym, nawet w kategoriach jazzowej awangardy. Zarówno Rafał Gorzycki jak Jonathan Dobie eksponują na tym krążku wyjątkową wirtuozerię, pełną ekspresji i rozmachu. 

I znów nominacje do Fryderyków. I znów beda udowadnial, ze nagrody nalezy sie opiekowa?, ze – poniewaz znów nie ma zadnej innej nagrody tego typu – jest statuetka zasluchanego Chopina honorem szczególnej troski. Ale nie po to rok po roku odmawiam kandydowania do rady Akademii Fonograficznej, zeby sobie odmówil komentowania wyników. Tym bardziej, ze w tym roku swoje propozycje przyslalo wiecej niezaleznych. I jednoczesnie pomimo tego, ze tych niezaleznych mocno przetrzebily nominacje. Ciagle jeszcze jest na kogo glosowac. Jedno jest pewne: w tym roku trudniej bedzie o jedno wskazanie, jednego zwyciezcy, jak ostatnio w wypadku Meli Koteluk i Dawida Podsiadlo.

.... Sekcja Muzyka jazzowa, w której glosowaniach nie biore udzialu, znów wpisalbym do kategorii wydarzen dziwnych. Lista nominacji udalo sie tu znów uformowac z pominieciem nazwisk takich jak Zimpel, Masecki, Zemler, Trzaska czy Damasiewicz. Ja tam nie wiem, pewnie nie swinguja W kazdym razie – jak znam zycie – wygra pewnie bezpieczny Marcin Wasilewski, chociaz gdyby mnie ktos dopuscil do glosowania, to bym glos oddal raczej na Nikole Kolodziejczyka. Choc pewnie najsprawiedliwiej by bylo nie przyznawac albo przyznac sposród nieobecnych. O kategoriach powazkowych napisze zapewne Dorota Szwarcman i to jak zwykle duzo kompetentniej.

Skorzystam z okazji, by opisac krótko plyte, która nie zmieacilaby sie do zadnej kategorii. Duet Rafala Gorzyckiego i Jonathana Dobie “Nothing” wydany wlasnie przez Requiem Records. Trzeci z duetów, jakie ostatnio nagral polski perkusista (wspominalem o poprzednich), które sa niezla passa autorska i które mozna by bylo sprzedawac w pakiecie. Na tej nieco sie przyczaja z nienaganna technicznie, plynna gra z ladnym przejsciami na tomach, dajac sie wyszalec Brytyjczykowi, który – tu jako gitarzysta – z kolei co chwila zmienia konwencje. To ciezko, mocno, akordowo, to delikatnie, to pojedynczymi sprzezeniami, to bluesowo. To wreszcie eksperymentalnie, z zapetlana, mocno przetwarzana gitara w “Super Looper” – najlepszym utworze plyty. Tu jednak z kolei panowie zamieniaje sie rolami. Dobie podaje rytmiczna kanwe, a Gorzycki wyszywa na niej swietne technicznie pasaze na swoich czysciutko nastrojonych bebnach. Obaj swietnie buduja napiecie, nie wychodzac jednak z ról. Ale calosc momentami brzmi jak dokladnie przemyslana kompozycja.

Nie ma ten inteligentny improwizowany zestaw szans na odnalezienie sie w kategoriach jazzowych Fryderyków. Pomijano juz i wieksze, i wazniejsze. Choc Gorzycki pokazal cala trylogia, ze jest muzykiem zarazem uksztaltowanym, jak i otwartym, idealnym partnerem do takich duetowych eskapad. I w prawie kazdej sekundzie “Nothing” wydaje sie, ze za chwile z Dobiem mogliby uderzyc w ten upragniony przez jazzowych akademików swing i tez zebrac doskonale recenzje. Nie ma tez szans w muzyce wspólczesnej, nawet jesli ambicje muzyka Sing Sing Penelope i Ecstasy Project siegaja pogranicza tejze (to pokazywala przede wszystkim plyta nagrana z Sebastianem Gruchotem). Pozostaje wiec kategoria Elektronika/indie/alternatywa, ale samo wejscie do konkurencji z Malenczukiem i jego Psychodancingiem byloby obrazliwe. ....

Bartek Chacinski

Niedzielne koncerty w gdanskim Zaku zakoczyly polska czesc zimowej edycji Festiwalu Jazz Jantar interesujaca klamra. Z jednej strony mozna bylo zobaczyc drugiego z bedacych obecnie „na fali” (niekoniecznie) jazzowych pianistów – po Marcinie Maseckim, który swoim wystepem otworzyl Festiwal na scenie Sali Suwnicowej pojawil sie Piotr Orzechowski. Drugi koncert dali Rafal Gorzycki i John Dobie, którzy w Gdansku zakonczyli swa trase promujaca wydawnictwo Nothing.

....

Po tak kunsztownym, obfitym w nawiazania do szeroko rozumianej historii muzyki i pelnym artyzmu w klasycznym rozumieniu tego slowa koncercie wystep Rafala Gorzyckiego z Jonem Dobie byl przezyciem zgola oczyszczajacym. Promowanym w Zaku albumem Nothing bydgoski perkusista zamknac trzyczesciowy cykl duetów, w ramach którego ukazaly sie plyty Therapy (z Kamilem Paterem) i Experimental Psychology (z Sebastianem Gruchotem). Po tytule projektu z Dobie’m wnioskowac mozna (co zreszta przyznal sam Gorzycki) ze cale to, w osobisty sposób przezen traktowane przedsiewziecie skonczylo sie na Niczym. W metaforyczny sposób tytul ten oddaje zreszta po czesci to, co zaprezentowane zostalo na scenie. Byla to muzyka pelna powietrza i wysoce intuicyjna. Gorzycki i Dobie grali lekko, naturalnie i bez potrzeby czy checi epatowania wirtuozeria. Jak dwaj przyjaciele, którzy spotkali sie, by sobie swobodnie poeksperymentowac. Chwilami sprawiali wrazenie, jakby grali od niechcenia, jednak w istocie w wyimprowizowanych miniaturach – bo z zebranego materialu zlozyli kilka krótkich, zwartych form - zawarli cala palete brzmieniowych barw. Jon Dobie potrafil zatakowac lamanymi, agresywnymi riffami (Call It Anything), by w innym utworze czarowac delikatnym delayem (Ballad for Joanna), lub grac filmowego, znudzonego bluesa (Fat, fat girl). Wolnej przestrzeni pozostawial pod dostatkiem, wiec Rafal Gorzycki mógl funkcjonowac równorzednie z Anglikiem, czesto wysuwajac sie takze na plan pierwszy. W przestrzennej, pastelowej grze, przy uzyciu licznych perkusjonaliów akcentowal oszczednie stawiane uderzenia, szyl glebi? kotlów, lub w razie potrzeby ruszal z entuzjazmem za zgrzytem overdrive’u. Z szacunkiem i wsluchaniem w gre partnera budowal – troche wlasna, a troche wspólna opowiesc. Opowiesc która tylko pozornie mówi o niczym - bo chetnym do jej odczytania moze odslonic kilka istotnych, uniwersalnych kwestii. 

Piotr Rudnicki

Tryptyk duetów Rafa?a Gorzyckiego otrzyma? wreszcie ostateczn? klamr?. Trójcz?onowa nastawa o?tarzowa w ho?dzie muzyce, kreatywno?ci, niespodziewanym zwrotom d?wi?kowych splotów i przestrzeni otrzyma?a swoje zwie?czenie – dope?niaj?ce ca?o?? ruchome skrzyd?a d?wi?kowego tryptyku. W pi?tkowy wieczór chc? podj?? decyzj?, który z tych trzech elementów odnajdzie si? w centrum muzycznego o?tarza.

Wizyta w olszty?skiej „Amnezji” zapraszaj?cej nazwiskiem Rafa?a Gorzyckiego jest dla mnie oczywisto?ci?. Po raz kolejny z przyjemno?ci? chwal? odwag? tego klubu do repertuaru i do poszanowania widza niestandardowymi pozycjami. Jest to te? jedno z niewielu miejsc, gdzie ca?y tryptyk znalaz? swoj? ods?on? na scenie. Tym bardziej wielki uk?on w stron? „Amnezji”.

Projekty firmowane osob? Gorzyckiego wzbudzaj? zawsze moj? ogromn? ciekawo?? – swoj? nieprzewidywalno?ci? i oczekiwaniem. Rozpalaj? wyobra?nie, jednocze?nie daj?c zapewnienie niebanalnego wieczoru w towarzystwie wyszukanych d?wi?ków, pe?nego profesjonalizmu i czego? wi?cej ni? muzyki…

Wielu pisz?c o muzyce podejmuje próby usystematyzowania wszystkiego pod nazw?, jak?kolwiek, ale nazw?. To daje swoiste poczucie bezpiecze?stwa i jednocze?nie niesamowicie ogranicza doznania. W wielu wypadkach takie systematyzowanie jako? si? udaje, ale w przypadku tryptyku duetów Gorzyckiego to zabieg z ca?? pewno?ci? wielce nieudolny i zupe?nie niepotrzebny. Jakikolwiek gorset obejmuj?cy to, co dzieje si? d?wi?kowo na tych p?ytach, to zawsze niewystarczaj?ce standaryzowanie i nietrafiona definicja. W?a?ciwie po co definiowa? nieopisywalne? 

Rafa? Gorzycki tradycyjnie wychodzi du?o szerzej, poza granice ogólnie definiowanego jazzu. Sprawia, ?e granice te staj? si? p?ynne, balansuj? i pozwalaj? utrzyma? w muzyce emocje i ?ycie, nie daj?c szans by pozosta?a swego rodzaju skansenem utartych form. I nie twierdz?, ?e dla ka?dego s?uchacza s? to, przy pierwszym i kolejnym spotkaniu, emocje pozytywne. Cz?sto s? zaskoczeniem, wzbudzaj? mo?e nawet lekk? irytacj? czy zaniepokojenie, bo nie dzieje si? tak, jakby s?uchacz tego oczekiwa?. To poniek?d atut i przekle?stwo tej muzyki, zsy?aj?ce j? do do niszowej doliny. Wyra?nie czu?, ?e Gorzycki jest w tych muzycznych eskapadach ?wiadomym podró?nikiem. Wie czego chce, wie, gdzie szuka i dok?adnie wie, kogo zaprasza do tych poszukiwa?. Stwarza form?, wyczerpuje formu??, nieustannie brnie do przodu. Obawiam si? jednak, ?e potrzeba od s?uchacza znacznej dojrza?o?ci muzycznej i niejednej przebytej d?wi?kowej podró?y, by móc znale?? w sobie otwarto?? na tak? emocjonalno?? i sposób wyra?ania siebie. Wi?kszo?? woli jednak równo, harmonicznie i melodyjnie. U Gorzyckiego potrzeba odwagi, prze?amania schematu, cierpliwego i zaciekawionego ucha. Potrzeba otwarcia i poznawczego niepokoju.

Wró?my jednak ostatniej p?yty. „Nothing” nagrana z londy?skim gitarzyst? Jonathanem Dobie jest ostatni? z trzech zaplanowanych duetów. Jak powiedzia? sam Rafa? – dwie to za ma?o, trzy to w sam raz. Logiczne. Teraz szykuje si? trio.

Pierwsza p?yta, nagrana z Kamilem Paterem pozostanie jednak moj? ulubion?. Jest ona idealnym po??czeniem gry Gorzyckiego z liryczn?, emocjonalnie ?piewn? gitar?. Druga p?yta to wynik wspó?pracy ze skrzypkiem Sebastianem Gruchotem – zdyscyplinowana, surowa momentami, wr?cz kameralna hipnotyczno??. B?dzie dla mnie trzeci? w szeregu. Przy pierwszej gitara Patera wydaje si? by? dominuj?ca, przy drugiej elektroniczne brzmienie maszeruje w równym szeregu z perkusj?, by na trzeciej przej?? do wyra?niej dominacji perkusji.

Koncert z Dobie jest kameralny, przepleciony narracj? Rafa?a o p?ycie, poszczególnych utworach. Perkusja stanowczo nadaje form? koncertowi. To niezwykle ciekawe, jak zmienia si? cz?owiek w obliczu muzyki. Dla mnie Rafa? Gorzycki jako cz?owiek jest niezwykle spokojn? i w rozmowie wywa?on? osob?, momentami w wywiadach filozoficznie wr?cz ujmuj?c? muzyk?. Na scenie jest pewien siebie, doskonale ?wiadomy tego co robi, w niektórych momentach wr?cz przebija w tych scenach obraz muzyka ca?kowicie przekonanego o s?uszno?ci ka?dego d?wi?ku. Swego rodzaju narcyzm artystyczny. Nie ma on jednak w sobie nic dra?liwego, wr?cz przeciwnie, nadaje pewno?ci równie? s?uchaczowi.

Na koncercie najwi?ksze wra?enie wywar? na mnie utwór „Super Looper” z genialnym stopniowaniem wra?e? i emocji, zagrany jeszcze lepiej ni? na p?ycie. Kolejny, ale jak?e inny – „Fat, fat girl” jest doskona?y i zarazem zaskakuje swoj? bluesow? konwencj?. „Call it anything” pokazuje z kolei momentami rockowego pazura. Ca?o?? nienagannie perfekcyjna, momentami sprawia wra?enie dok?adnie przemy?lanej i zaplanowanej, ale jednak improwizacji. Kolejny dowód na to, ?e Gorzycki jest doskona?ym muzykiem, ukszta?towanym, a zarazem nieustannie poszukuj?cym i otwartym na d?wi?kowe przestrzenie.

„Nothing” kolejny raz s?ucham ju? we w?asnych czterech ?cianach. Po raz drugi, trzeci, kolejny. Otwieram za ka?dym tym razem inne drzwi w swojej wyobra?ni, na nowo segreguj? s?uchane d?wi?ki, rytmy, emocje. Jednocze?nie mam ?wiadomo??, ?e b?dzie to muzyka, która nie znajdzie szerokiego zrozumienia. Z przykro?ci? stwierdz?, ?e nie jeste?my jeszcze gotowi na odwa?ne wychodzenie z utartych schematów. Doskona?y warsztat i ca?a filozofia grania Rafa?a Gorzyckiego pozostanie nieodkryta dla wielu.


Autor recenzji: Izabela Treutle

Duet Rafala Gorzyckiego i Sebastiana Gruchota wyodrebnil sie z szeregu zespolow, jakich kazdy z nich jest czescia i od ktrorych w ten wlasnie sposob, chocby na chwile, chcieli sie muzycznie uniezaleznic. Efektem jest album o naukowo brzmiacym tytule, ktory nie bez powodu kojarzy sie z galezia psychologii doswiadczalnej. Perkusista z Bydgoszczy i skrzypek, altowiolista oraz spec od elektroniki po szkole Jana Banga w Norwegii, przy pomocy pradu i dzwiekowej wstrzemiezliwosci przeprowadzaja eksperyment. Uzywajac siedmiu metod wpyywania na system nerwowy sluchacza, sprytnie manipuluja przestrzenia dzwiekowo-czasowa za pomoca rytmu, czestotliwosci zachodzacych zmian, artykulacji, wynaturzenia tradycyjnego brzmienia instrumentw smyczkowych (ktore niekiedy zakrawaja o brzmienie liry korbowej), zapetlenia i nawarstwienia lub calkiem czystego potraktowania pierwotnego rdzenia dzwieku. Co wiecej, kazda z kompozycji z tytulu jest metoda, ktora sluchacz sam moze dostosowac do obecnego nastroju, potrzeb i celu, jaki chce osiagnac podczas tej muzycznej terapii. Juz po pierwszych sekundach obcowania z tym duetem mozna poczuc sie jak obiekt doswiadczenia wcielajac sie w jedna z postaci filmw SF lub produkcji naukowo-przyrodniczych lat 80, w ktorych sfera dzwiekowa stanowi mieszanke New Age, fusion, minimal music i psychodelii z istotna, transowo-kontrapunktujaca rola rytmu. Przytoczone w pierwszym utworze teksty Zygmunta Freuda po norwesku przez Sebastiana Gruchota sa jak wstep do medytacji choc moze niekoniecznie chcielibysmy znac ich tresc podobnie jak kilkukrotne wykorzystanie pojedynczego uderzenia w dzwonek, jawi sie jako przyzwolenie do wejscia jeszcze glebiej. Poza rytmem, waznym elementem jest harmonia, zwykle przejawiajaca sie w pierwotnej postaci wybrzmiewajacego ciagu harmonicznego wytworzonego dzieki elektronice, ktory w utworach Metoda dlugoterminowa i Metoda hinduska nawiazuje do burdonowego dzwieku hinduskiego shruti box. W tym ostatnim utworze brzmienie altowki skala i niuansami artykulacyjnymi tworzy atmosfere orientu, natomiast podobnie rdzennz, lecz afrykanski, udaje sie przywolac perkusiscie w tym pierwszym, niezwykle transowym numerze, trwajacym ponad 17 minut. Experimental psychology nie trzeba sie bac, wrecz przeciwnie nalezy sie jemu poddac. Eklektyczna mieszanka w siedmiu smakach autorstwa Gorzyckiego i Gruchota stanowi antidotum na globalny smietnik dzwiekowy, od ktorego jedyna ucieczka jest uporzadkowanie, wybor i dopuszczenie do siebie tych harmonijnych, uzdrawiajacych fal. 

Autor recenzji: Monika Okroj

....Jezeli mialbym wymienic dojrzalego muzyka, ktory w ciagu ostatnich lat dokonal najwiekszego skoku, jesli chodzi o poziom swojej tworczosci, wskazalbym na Rafala Gorzyckiego. Projekty Ecstasy czy Sing Sing Penelope uwazalem za odswiezajace, jak na polskie warunki, ale jednak niespecjalnie oryginalne. Dwie nowe, duetowe plyty z udzialem Gorzyckiego (Gorzycki/Gruchot Experimental Psychology i Gorzycki/Pater Therapy) sytuuja tego perkusiste w samej czolowce polskich muzykow improwizujaycych bo przeciez niekoniecznie jazzowych. Pod wzgledem stylistycznym jest to muzyka, ktora nie istniala wczesniej i nie jestem jedynym sluchaczem, ktory to zauwaza. Dla mnie to jeden z najwiekszych mozliwych komplementow ...... 

autor Tomasz Grzegorczyk O.pl

(przeczytaj caly artykul)

Wytwrnia For Tune kompletnie zmienila krajobraz rodzimej fonografii w 2013r., wydajac od razu 25 (!) plyt z muzyka improwizowana, a takze repertuarem eksperymentalnym, wspolczesnym. Za przyklad jej dzialan niech posluzy album wydany pod koniec ubieglego roku duet perkusisty Rafala Gorzyckiego, znanego z takich skladow jak Sing Sing Penelope czy Ecstasy Project oraz mieszkajacego w Norwegii skrzypka Sebastiana Gruchota. Ten pierwszy po pracy w duzych jazzowych skladach zdecydowanie zmierza ku bardziej kameralnej improwizacji, zarazem poszerzajac palete dzwiekowa. Gruchot takze wychodzi daleko poza brzmieniowe mozliwosci skrzypiec i altowki, wspierajac sie brzmieniami elektronicznymi. Razem w swojej pelnej skupienia, intensywnej muzyce podazaja raczej w strone Warszawskiej Jesieni niz Jazz Jamboree, co wydaje sie znamienne dla bardzo ciekawej i fortunnej linii For Tune. 

Autor recenzji: Bartek Chacinski

Rafal Gorzycki wydaje juz druga tegoroczna plyte w duecie, tym razem z rezydujacym w Norwegii skrzypkiem Sebastianem Gruchotem. Kolejny duet powiazany z bydgoska scena muzyki improwizowanej (sam Gruchot koncertowal i nagrywal ze Spejsem oraz z Gorzyckim wlasnie w Sing Sing Penelope) wykracza jeszcze dalej poza jazzowe ramy niz wydany wiosna album Therapy, zapis koncertu z Kamilem Paterem. I choc wytwornia For Tune umieszcza go w swoim jazzowym podkatalogu wlasnie, nie o stylistyczny porzadek tutaj chodzi. To swoisty koncept-album, poetycki i oniryczny, w ktorym chwilami wyraznie odbijaja sie doswiadczenia i zainteresowania obydwu muzykow kameralistyka czy muzyka wspoczesna. W kontekscie oszczednego operowania srodkami, precyzji i skupienia troche przypomina wczesniejsze dokonania Ecstasy Project, choc sila rzeczy budowany tutaj krajobraz muzyczny jest jeszcze skromniejszy. Gorzycki i Gruchot z dbaloscia o kazdy szczegol poruszaja sie pomiedzy muzyka wspoczesna, dzwiekowa abstrakcja, przestrzennymi, ambientowymi pejzazami, eksperymentem, az po niemal freejazzowe spiecia. Spokj i dyscyplina wyraznie jednak przewazaja nad rozedrganym, gestym dialogiem, co czyni nagranie bardzo kameralna i intymna wypowiedzia. Zelektryfikowane skrzypce Gruchota tylko w finalowej kompozycji brzmia czysto akustycznie, przetworzone sa momentami dosc mocno i wraz z elektronicznymi efektami przydaja chwilami choc z umiarem eksperymentalnego kolorytu. Sporo operuja dronami, ich linie nakladaja sie na siebie nawzajem i razem z rytmicznym pulsem perkusji tworza najbardziej hipnotyczne fragmenty plyty, bedace jej swoistym momentem kulminacyjnym. Na tle Therapy moze ten album wydac sie nieco hermetyczny, bardziej wysublimowany i na pewno mniej pogodny, wrecz chlodny dobrze ukazuje szczeglna wrazliwosc jego autorow i jakkolwiek nie porownywac, emocji i uroku jest w nim jednak sporo. 

Autor recenzji: Marcin Marchwinski

"Therapy" to duet dwoch, majacych na koncie wspolprace w innych skladach muzykow - bardziej doswiadczonego perkusisty Rafala Gorzyckiego (dzis m.in. w Sing Sing Penelope, Ecstasy Project, niegdys zwiazanego z projektami bydgoskiego yassu) oraz mlodszego gitarzysty Kamila Patera (m.in. Contemporary Noise Sextet, A-kineton). Album zawiera jeden improwizowany 34-minutowy utwr, zarejestrowany podczas bydgoskiego festiwalu Drums Fuzje w listopadzie 2012 roku. Pater pozostaje tu pod wplywem Billa Frisella. Operuje spoglosowanym brzmieniem, lirycznym tonem, stosuje hipnotyczne petle, jest przy tym wszechstronny, przemycajac do swej gry liczne wplywy - wszystko to wywoluje skojarzenia z twroczoscia wspomnianego amerykanskiego muzyka. Jego oddzialywanie na najwayniejszych gitarzystow rodzimego offowego czy tey alternatywnego jazzu jest zreszta przemozne - do silnej inspiracji Frisellem przyznawal sie Piotr Pawlak, jego wplyw swego czasu wyraznie slychac bylo w grze Tomka Gwincinskiego. Zarazem zadnego z nich nie sposob uznac za epigona; nie jest nim takze Pater. Prezentowane przez niego motywy sa osadzone w jazz-rockowej tradycji, acz melancholijne, niekiedy z lekka natchnione folkiem i jednak dosc charakterystyczne. Gorzycki w typowy dla siebie sposb laczy swietna dynamike z subtelnym cieniowaniem, dajac wyraz swej fascynacji dokonaniami Jacka DeJohnette'a. Jednoczesnie wiele tu zdyscyplinowanego, barwowo-impresyjnego grania, ktore przywoluje czy to nieodzalowanego Paula Motiana czy w - w mniejszym stopniu - mistrzow perkusyjnego free-improv. Panowie operuja zroznicowanymi srodkami, niemniej atmosfera plyty pozostaje spojna - nieco odrealniona, poetycka, ale nierzadko podszyta jakims niepokojem. Kompetencje muzykow i ich komunikacja nie budzi, rzecz jasna, zadnych zastrzezen. W sumie - calkiem przystepna (zwazywszy na charakter projektu), nastrojowa, wciagajaca opowiesc dwoch otwartych i wrazliwych artystow. 

Autor recenzji: Lukasz Iwasinski

Terapia to proces przywracania dobrostanu. Jednym z terapeutycznych narzedzi moze byc bez watpienia muzyka. Najprawdopodobniej takiej jej funkcji nie wykluczaja rowniez Rafal Gorzycki i Kamil Pater. Zwiazani z bydgoska scena jazzowa, ktorej kreatywne centrum stanowi legendarny klub Mozg, muzycy wydali swj duetowy album zatytulowany wla?nie... Therapy. Terapia zazwyczaj wiaze sie z wyeliminowaniem choroby, zaklucajacej dobrostan. Jesli zatem swoja najnowsza muzyke opatrzyli takim tytulem Gorzycki i Pater, to zapewne istniec musi jakas przypadlosc, wobec ktorej funkcje terapeutyczn pelni to nagranie. Ot zagadka, niczym tozsamosc widniejacego na okladce plyty, elegancko przyodzianego jegomoscia bez twarzy. Kluczem do rozwiazania tej zagadki jest z pewnoscia nagrana na plycie, przez wspoltworzacych formacje A-Kineton perkusista i gitarzysta, muzyka ktora zostala zarejestrowana podczas festiwalu Drums Fuzje. Therapy to jeden trzydziestokilkuminutowy utwor zakotwiczony w trzech tematach -improwizacyjny strumien. Dwa z nich to bez watpienia klasyka polskiego jazzu Guru Andrzeja Przybielskiego (z ktorym jako lider formacji Sing Sing Penelope koncertowal i nagrywa - Gorzycki) oraz komedowskie Ballad for Bernt. Pomiedzy nie, duet wplata melodie z ludowej piosenki Czerwone jabluszko. Najpiekniejsze na tej plycie nie sa jednak sytuacje, w ktorych rozpoznawalne melodie leniwie wyplywaja na powierzchnie owego strumienia, ale momenty, w jakich sa one stopniowo zanurzane i rozmywane. To podczas ich trwania nastepuje niepowtarzalny, zaimprowizowany dialog, w ktrym gesty perkusyjny rytm wybijany przez Gorzyckiego splata sie ze zroznicowanym frazowaniem Patera, gdzie odnalezc mozna inspiracje tworczoscia Billa Frisella. Terapia na co jest zatem ta rozpieta pomiedzy ludowymi i jazzowymi tematami duetowa interakcja? Na myslenie, ze nalezy je traktowac jak swietosc i odgrywac w tej samej aranzacji po raz setny czy raczej na poglad, ze tworzac wspolczesny jazz trzeba sie odciac od muzycznego dorobku poprzednikow? Pewnie po trosze na jedno i drugie. Posluchajcie i ocencie drodzy Czytelnicy sami. Nawet, jesli nie uda Wam sie podobnie jak i mnie uzyskac odpowiedzi na postawione w tym tekscie pytanie, ta plyta bedzie zapewne swietna terapia na bombardujaca nas zewszad muzyczna bylejakosc. 

Autor recenzji: Mateusz Magierowski

To pierwsze spotkanie w duecie Kamila Patera oraz Rafala Gorzyckiego i choc wspolne doswiadczenia zamykaja sie jak na razie juz w dwoch plytach, idei z nich wyniesionych szukac tutaj trudno. Mozna odczytywac Therapy zapis ubieglorocznego koncertu z bydgoskiego festiwalu Drums Fuzje jako nowa plaszczyzne ich muzycznej wypowiedzi, szczegolnie ze wzgledu na intymna, osobista aure, jaka daje sie odczuc w wielu momentach nagrania, ale i styl, jaki nielatwo schowac do jednej konkretnej szufladki. Material, zamkniety w jednej nieprzerwanej, ponad polgodzinnej formie miesza watki jazzowe spod znaku fusion, swobodnej improwizacji czy muzyki wspolczesnej, dzwiekow abstrakcje laczy z wlasciwa Paterowi liryka i zgrabnymi melodyjnymi strukturami (na poczatku slychac wdzieczny temat Goru, podejmowany przez Sing Sing Penelope na plycie z Andrzejem Przybielskim), uzupelniajac calosc petlami i elektronicznymi detalami. Therapy slucha sie dobrze choc przemyslana i wyrafinowana, zagrana jest z duza swoboda, lekkoscia, nie ujeta w zbytnio hermetyczne ramy i dosc ?atwo sie w jej klimacie zanurzyc. Pozbawiona w efekcie koncowym ingerencji publicznosci, bardziej bezposrednio przybliza sluchaczowi spajajace ten wyimprowizowany dialog emocje, niezle tez oddajac jego przestrzenny charakter. Troche brakuje mi w niej wiekszej szorstkosci i ciemniejszych barw, ale i tak wyszla z tego calkiem dobra, malownicza i spojnie plynaca opowiesc. 

Autor recenzji: Marcin Marchwinski

Kariere Sing Sing Penelope sledze od momentu powstania zespolu. Panowie zaczynali jako odnowiciele tradycji fusion sprzed 3-4 dekad, jednak z czasem coraz bardziej wyzwalali sie od jazz-rockowego schematyzmu. Co prawda ten idiom wciay pozostaje dla nich glownym punktem odniesienia, ale dzis grupa interpretuje go zdecydowanie po swojemu i niejednokrotnie przekracza. Na nowej plycie bydgoskiej formacji nadal da sie wiec latwo wyczuc inspiracje muzycznym kontinuum ciagnacym sie od medytacji z Davisowskiego "In a Silent Way", pierwszych plyt Weather Report oraz psychodelicznych watkow Soft Machine z wczesnych lat 70., po wspoczesna skandynawska minimalistyczna jazzujaca elektroakustyke spod znaku Supersilent. Te nazwy padaly takze w recenzjach poprzednich plyt Sing Sing Penelope, jednak tu zespol odnosi sie do tej spuscizny w mniej doslowny, bardziej autorski sposb. Co prawda w niektrych momentach wyrazniejsze niz wczesniej wydaja sie byc echa tworcow "I Sing the Body Electric", m.in. ze wzgledu na obecnosc nowego saksofonisty, Aleksandra Kaminskiego, ktory operujac dosc zwiezla, a zarazem melodyjna sopranowa fraza sytuuje sie blizej Shortera niz Coltrane'owsko zorientowany Tomek Glazik. Ten ostatni wciaz jest tu obecny, ale tym razem stroni od ekstatycznej tenorowej ekspresji, czesciej za to czaruje pieknymi, zadumanymi motywami klarnetu basowego. Muzycy stawiaja na coraz bardziej otwarte formy; coraz smielej wkraczaja rowniez na teren dzwiekowych abstrakcji, swietnie skomponowanych z ascetycznych impresji, barw, najrozniejszych efektow sonorystycznych, dzieki czemu buduja doskonale podskorne napiecie. Z drugiej strony mamy tu tez sporo doprawdy uroczych motywow, prezentujacych czlonkow Sing Sing Penelope jako wysmienitych lirykow. Pewnym zaskoczeniem jest czerpiacy z hinduskiej rytmiki, nagrany z uzyciem tabli utwr "Mini song". Nawet w tych bardziej uporzadkowanych fragmentach nie mniej wazne od samego tematu pozostaja brzmienie oraz przestrzen. Celebracji tych elementw sprzyja obecnosc Dja Strangefruita z Norwegii - jego pozornie skromne interwencje w znaczny sposb odpowiedzialne sa za wspokreowanie nastroju plyty. Choc momentami formacja rozrasta sie do oktetu, muzyka pozostaje oszczedna, madrze wywazona. W konsekwencji powstal najlepszy, obok nagranego wraz z nieodzalowanym Andrzejem Przybielskim, album Sing Sing Penelope. Wspaniale jest obserwowac artystyczny rozwj tego zespolu. Czekam na volume 2. 

Autor recenzji: Lukasz Iwasinski

Perkusista Rafal Gorzycki to w ostatnich latach jedna z najaktywniejszych postaci rodzimej jazzowej alternatywy (wspoltworzy on takze recenzowane ponizej zespoly Sing Sing Penlope i A-Kineton). Co ciekawe - jego najbardziej osobisty, autorski projekt jest, w porwnaniu z innymi grupami, w ktrych si? udziela, najmniej osadzony w jazzowej tradycji. Formacja, o ktorej tu mowa, Ecstasy Project, istnieje od dekady i w tym czasie jej jezyk ulegl istotnym zmianom. Od kilku lat uprawia osobliwa mieszanke kameralistyki, jazzu i free improv, laczac brzmienia perkusji, basu, fletu, skrzypiec oraz wibrafonu. O jej sukcesie w znacznej mierze decyduje szalenie wysoka klasa tworzacych zespol, klasycznie wyksztalconych instrumentalistow, z ktorych czesc na co dzien para sie wykonawstwem muzyki wspolczesnej. Kompozycje wypelniajace "They Were P" sa dosc zroznicowane - mamy tu zarowno statyczne, minimalistyczne abstrakcje przywolujacych ducha chocby Mortona Feldmana, jak i (rzadziej) jazzowy drive. To muzyka wielu, choc zwykle raczej stonowanych nastrojow. Niekiedy panowie potrafia przemowic w bardziej bezposredni sposob, za pomoca rzeskiego, komunikatywnego tematu, ale rownie czesto ich kreacja skupia sie na operowaniu polcieniami, kontemplowaniu szczegolow. Wszystko to spaja jednak charakterystyczna liryczna, nostalgiczna aura. Rafal rozsadnie wykorzystuje wirtuozowski potencjal formacji - nie ma tu popisw, jest odpowiednia powsciagliwosc i dobrze pojeta elegancja. Maestria muzykow przejawia sie w umiejetnosci plynnego laczenia precyzyjnie, scisle zapisanych fragmentw z momentami improwizacji, a takze w wykonawczych niuansach. Calosc zagrana jest w sposb nienaganny, z akademicka pieczolowitoscia, dbaloscia o wszelkie subtelnosci. Kompozycje, nawet gdy podchwyca jazzowa motoryke i osiagna nieco bardziej ekspresyjne rejony, nie zatracaja tych przymiotow, caly czas zachowujac lekkosc, kameralistyczny kunszt, szlachetnosc. Wielu fanow jazzu, zwlaszcza nieobytych ze wspolczesna kameralistyka, omawiany tu album moze znudzic. Nie nalezy jednak sie zniechecac - przy odrobinie skupienia i cierpliwosci wrazliwy sluchacz dostrzeze w nim duzo powabu! 

Autor recenzji: Lukasz Iwasinski

"A-kineton" to druga plyta formacji dowodzonej przez gitarzyste Kamila Patera. Debiut sprzed trzech lat nagrany byl w odrobine innym skladzie - bez goscinnego udzialu trebacza Maurycego Wojcinskiego, a ponadto saksofon zamiast Irka Wojtczaka dzierzyl Aleksander Kaminski. Tamten album (sygnowany nazwiskami muzykow, a zatytulowany "Dziki jazz") wypelnialy nastrojowe, niekiedy nabierajace mocniejszego i bardziej eksperymentalnego wyrazu utwory, nawiazujace do tworczosci Billa Frisella czy balansujacego na pograniczu postrocka i klimatycznego, nieco filmowego jazzu AlasNoAxis Jima Blacka, a takze europejskiej melancholii w duchu ECM. Niniejszy krazek znw korzeniami siega - z jednej strony - gitarowych plyt ze stajni Manfreda Eichera, a z drugiej - estetyki nowojorskiego downtownu (jednakze w jego umiarkowanym wydaniu). To dzielo bardziej erudycyjne i dopracowane od poprzednika. Najkrocej rzecz ujmujac mozna by rzec, ze to nowoczesny groove'owy jazz (czy tez jazz-rock), zarazem poetycki, ale i niepozbawiony pazura, a nawet odrobiny przewrotnosci. Pater - autor wiekszosci kompozycji - ma talent do pisania doprawdy zgrabnych, nosnych tematow. Najciekawiej wypadaja jednak te fragmenty, w ktorych muzycy daja sie porwac improwizacji - co realizuja zawsze z pomyslem, czy to w momentach bardziej energetycznych, czy spokojniejszych, statycznych. Na pierwszy plan wybija si? czesto swietny, wyrazisty sopran Irka Wojtczaka; wysmienicie prezentuja sie jego dialogi z liderem. Gra samego Kamila nie poddaje sie latwemu zaszufladkowaniu - operuje on wieloma technikami, zroznicowanym frazowaniem i brzmieniem - raz delikatnym i miekkim, a niekiedy szorstkim, czasem mocno przetworzonym. Wazne, ze caly czas czuc jego duza muzykalnosc (co w zasadzie mozna powiedziec o wszystkich wystepujacych tu instrumentalistach). "A-kineton" nie jest jakims przelomem czy objawieniem, ale to ze wszech miar rzetelna, przemawiajaca bogatym jezykiem wspolczesnego jazzu, umiejetnie operujaca emocjami, inteligentna plyta. Gratulacje! 

Autor recenzji: Lukasz Iwasinski

Zespol Sing Sing Penelope obchodzil niedawno 10-lecie swojego istnienia i z tej perspektywy nalezy go uznac za jedna z najwazniejszych formacji pierwszej dekady trzeciego tysiaclecia. Zabrzmialo patetycznie, a nie powinno, bo muzyka SSP okreslic mozna jako post yass, a w tej tradycji muzycznej zawsze bylo wiele dowcipu, autoironii, a nawet zgrywy. Fakty jednak sa jakie sa i bez SSP nie byloby takiego renesansu polskiej mlodej muzyki improwizowanej (o korzeniach jazzowych) z jakim mamy do czynienia obecnie i jaki budzi zainteresowanie, wrecz podziw, na Swiecie. Sklad grupy ulegal zmianom na przestrzeni tych lat, a obecnie graja w SSP Wojtek Jachna na trabce, Tomek Glazik na saksofonie tenorowym i klarnecie basowym, Aleksander Kaminski na saksofonie sopranowym, Rafal Gorzycki na perkusji i Daniel Mackiewicz na roznych przeszkadzajkach. Zaczeli jako nikomu nieznani kumple w garazu (przesadzam!), ale dzisiaj niektorzy z nich to czolowe postacie polskiej sceny. Z pewnoscia za takiego muzyka nalezy uznac Gorzyckiego, ktory poza tym zespolem prowadzi doskonaly Ecstasy Project i kwartet z Paterem, Urowskim i Wojtczakiem. Ale pozostali tez nie maja sie czego wstydzic, jak chocby Wojtek Jachna, ktorego wspolpraca z Jackiem Buhlem zaowocowala niedawno zjawiskowym albumem Niedokonczone ksiazki, czy Tomek Glazik, ktroego sound odnajdziemy takze w Contemporary Noise Sextet czy Spejsie. Wracajac do SSP to ta plyta jest juz szosta w ich dyskografii, ktorej znajomosc powinna byc obowiazkowa dla kazdego milosnika dobrej polskiej muzyki. Albumy te roznia sie od siebie, przynosza za kazdym razem muzyke oryginalna i jednoczesnie spojna. Sa kreacja w najlepszym mozliwym znaczeniu tego slowa. Do bardzo dobrych nalezy wydany w 2005 debiutancki Sing Sing Penelope, a Music For Umbrellas (2007) i We Remember Krzeselko (2008) slucha sie dzisiaj rownie swietnie jak w momencie ich wydania. Z kolei Stirli Poeple in Jazzga nagrana z legendarnym trebaczem i ekscentrykiem Andrzejem Przybielskim jest po prostu albumem genialnym i jedna z najlepszych plyt w calej historii polskiego jazzu. Tak, tak, nie ma w tym zadnej przesady. Wszakze nastepny i przedostatni album Electrogride nie spotkal sie z tak cieplym przyjeciem. Wielu, w tym ja, uwaza go po prostu za najslabszy ze wszystkich. Zreszta sami muzycy uwazaja go za nieco pechowy i nakrecili nawet film na ten temat, zatem nie bade sie nad tym rozwodzic. Slowo Smolensk jest kluczem do zrozumienia tej sytuacji, podobnie jak wielu innych absurdow w tym kraju. Tym wiekszy moj szacunek dla SSP, ze nie przejal sie specjalnie negatywnymi recenzjami poprzedniej plyty, lecz kontynuowac prace nad projektem razem z norweskim DJem o przydomku Strangefruit i skrzypkiem Sebastianem Gruchotem. Dzieki temu ich kolejna wsplna plyta po pechowym Electrogride, czyli This Is the Music przynosi muzyke o wiele bardziej dojrzala, dopracowana i po prostu zachwyca klimatem. Ktory to klimat jest zupelnie odmienny od poprzednich plyt SSP, bo oznacza zwrot w kierunku minimalizmu, nasyconej ambientem i chilloutem elektroniki, w kierunku pieknych melodii i subtelnych nastrojow. Jest w tym jakas pogoda ducha, spokoj, a jednoczesnie piekno, ktore powinno zwrocic uwage na ten projekt nie tylko yassowej, czy nawet jazzowej publicznosci, ale kazdej, bo muza ta chociaz ambitna i wartosciowa nie jest bynajmniej trudna. Po prostu brawo! 

Autor recenzji: Maciej Nowotny

Po ponad dwoch latach od premiery albumu Dziki Jazz poznajemy A-Kineton, nowy material, ktory mozna swobodnie uznac za naturalna kontynuacje tamtego projektu, dzis grajacego w nieco zmienionym skladzie. Do Kamila Patera, Rafala Gorzyckiego i Pawla Urowskiego dolaczyl, w miejsce Aleksandra Kaminskiego, Irek Wojtczak. Na plycie kwartet wspiera goscinnie Maurycy Wojcinski na trabce. Bez watpienia nowe wydawnictwo kwintetu (udzial trebacza nie jest symboliczny) to w porownaniu z poprzednim krok do przodu tym razem efektywniej udalo sie wydobyc tkwiacy w zespole potencjal. Osiem zawartych na plycie utworw, choc utrzymanych w podobnej do debiutu stylistyce, skonstruowanych z pietyzmem i naznaczonych dosc wyraznie aura kontemplacyjnosci, zagranych jest z wieksza odwaga, doza szalenstwa i zadziornosci. Nawet te stosunkowo spokojne utwory otrzymuja mniej wymuskana, a bardziej abstrakcyjna forme. Spora w tym wszystkim zasluga na pewno Kamila Patera, pomyslodawcy projektu i autora polowy kompozycji. Okraglych i lagodnych fraz w jego wykonaniu na plycie nie brakuje, czesto jednak brzmi mocniej, bardziej dwuznacznie, szorstko. Choc nie przychodza z pierwszego planu dzwiekowego, to wespol z czujnA sekcja rytmiczna wyraznie nadaje charakteru calosci. Warta podkreslenia jest gra instrumentow detych - zagrane z duza swoboda, nerwowe i miesiste partie z gitara w tle pozwalaja stwierdzic, ze angaz Wojtczaka i dolaczenie trabki mialo sens. Efektem jest solidna, bardzo dobrze zagrana i ciekawie zaaranzowana plyta, ktorej do dzikiego jazzu tym razem zdecydowanie blizej. 

Autor recenzji: Marcin Marchwinski

Poczynania Sing Sing Penelope sledze od samego poczatku, mam chyba do tego zespolu pewna slabosc i tym bardziej ciesze sie, ze nie daje o sobie zapomniec. Wlasnie ukazala sie juz szosta plyta tej bydgoskiej formacji, obwolanej swego czasu nadzieja polskiego jazzu. Od razu dodam: album bardzo dobry, wciagajacy, mieniacy sie wieloma barwami i odcieniami, a jednoczesnie w tej ronorodnosci zachowujacy od poczatku do konca szesciu kompozycji dojrzaly, przemyslany i uporzadkowany styl. Byc moze wartosc zespolu tkwi w jego nieograniczonej wrecz zdolnosci do ciaglego ewoluowania, wyrazajacej sie zarowno w stalym poszukiwaniem brzmienia i sieganiem po nowe srodki muzycznej wypowiedzi, jak tez roszadami personalnymi. Nie sa one tu jakies znaczace, ale warto zauwazyc, ze kazdy album od doskonalego We remember krzeselko poczawszy nagrany zostal w nieco innym skladzie niz poprzedni. Teraz do zespolu dolaczyl saksofonista Aleksander Kaminski (Dziki Jazz, Contemporary Noise), ponownie goscinnie wystepuje rezydujacy na co dzien w Norwegii dj Strangefruit i skrzypek Sebastian Gruchot. Medytacyjnego klimatu, jakim naznaczone byly poprzednie wydawnictwa SSP, te zmiany nie zabieraja, a poszerzenie przestrzeni o obecne juz na poprzedniej plycie ambientowe akcenty wyszlo tylko na dobre. Album zaczyna sie wlasnie tak, jak moglaby brzmiec kontynuacja, wydanego przed dwoma laty w pamietnych okolicznosciach, Electrogride: po krotkim saksofonowym intro dostajemy najdluzsza kompozycje na plycie, ascetyczna, mroczna, na swoj sposb liryczna, ze skandynawskim chlodem w dobrym tego slowa znaczeniu. I choc kolejne dwa utwory nabieraja cieplejszych barw (melodyjna linia basu, saksofonu sopranowego, wstawione partie wokalne), ten niepokj i dramaturgia pozostaja gdzies pod ich powierzchnia, glownie w szumie elektroniki i przestrzennych pasazach trabki Wojciecha Jachny. Po skromnej miniaturce (duet skrzypce perkusja) nastepuje konczaca plyte kompozycja Daniela Mackiewicza, w niepokojacym dzwieku klawiszy, perkusji i saksofonu stopniowo nabiera dynamiki i sily, az do ekstatycznego kolektywnego finalu. Nie wiem, czy umieszczony w podtytule plyty zwrot volume 1 to zapowiedz kontynuacji, ale nie mam nic przeciwko. Stawiam ta plyte na polce z najlepszymi krajowymi albumami, jakie w tym roku moglem uslyszec. Tak trzymac. 

Autor recenzji: Marcin Marchwinski

Rafal Gorzycki jest tytanem pracy. Nie dosc, ze realizuje sie jednoczesnie w kilku zespolach (m.in. Sing Sing Penelope, Ecstasy Project, Trio Poems), to ledwie nagral jedna plyte, a juz ukazuje sie kolejna. Ale zacznijmy od poczatku. "A-Kineton" to najnowsze nagranie kolektywu Gorzyckiego, Kamila Patera, Pawla Urowskiego i Irka Wojtczaka. Trzy lata temu artysci w podobnym skladzie wydali kapitalny album "Dziki Jazz". Tym razem siegaja do nieco innych klimatow, choc nie mniej ekscytujacych. Niezwyklej energii i wewnetrznego nerwu nadaje tej muzyce jednostajny puls perkusyjny i basowy. Dzieki kapitalnym improwizacjom Wojtczaka (saksofony, klarnet basowy, flet), Patera (gitara) i grajacego tu goscinnie Maurycego Wojcinskiego (trabka) napiecie nie spada ani na chwile. Gdy dodamy do tego jeszcze odrobine ostrej i suchej gitary, przywolujacej w pierwszych chwilach skojarzenia z muzyka Toma Waitsa do filmu "Noc na ziemi" Jima Jarmuscha, nerwowosc okazuje sie genialna tworcza podstawa. W branzowej literaturze mozna przeczytac, ze akineton przywraca zaklcona rownowage w centralnym systemie nerwowym. Okazuje sie jednak, ze medycyna albo klamie, albo nie ma kompletnie przelozenia na muzyke. Gorzycki jest tez jednym z glownych bohaterow najnowszego nagrania formacji Sing Sing Penelope. Tu jednak mamy do czynienia z zupelnie innym stylem i skladem. Punktem wyjscia jest oczywiscie muzyka swobodnie improwizowana, a polskich muzykow wspomaga dodatkowo norweski mistrz muzyki elektronicznej - DJ Strangefruita (znany m.in. z zespolow Nilsa Pettera Molvaera czy Bugge Wesseltofta). Wiecej tu natchnionej melodyki, sentymentalnej frazy, a nawet zabawy forma i barwa ("Vennesla"). W sumie otrzymujemy jednak mocne, improwizowanie granie. Jest zreszta okazja, by sprawdzic to na zywo. Sing Sing Penelope zagra 17 maja w Lodzi Kaliskiej, a "A-Kineton" juz w niedziele (29.04) na nowym festiwalu Jazzart w Katowicach. 

Autor recenzji: Tomasz Handzlik

Intrygujacy tytul i projekt graficzny, brak nazwisk muzykow i instrumentarium przed rozfoliowaniem okladki -tylko tytuly i nazwiska kompozytorw w nawiasach na rewersie. Slowem: plyta dla wtajemniczonych; dla tych, ktorzy juz od pewnego czasu slyszeli o nowym projekcie trojki muzykow (Kamil Pater, Pawel Urowski, Rafal Gorzycki), jacy jakis czas temu popelnili wraz z saksofonista Aleksandrem Kaminskim bardzo cieplo przyjety w swiatku jazzowym album: ''Dziki Jazz'' (2009), nominowany do ''Fryderyka 2010'' w kategorii: Jazzowy Debiut Fonograficzny Roku. Tym razem na saksofonie (ale tez na flecie i klarnecie basowym) zagral Irek Wojtczak, a goscinnie w projekcie wzial udzial w kilku fragmentach plyty: trebacz Maurycy Wojcinski. Warto tez pamietac iz w przypadku: ''A-kinetonu'' mamy do czynienia z instrumentalistami zwiazanymi poza ''Dzikim Jazzem'' z tak wspanialymi formacjami jak: Sing Sing Penelope i Ecstasy Project (R.Gorzycki), Contemporary Noise Sextet (K.Pater), Maciej Fortuna Quintet (P.Urowski) czy Leszkiem Mozdzerem (I.Wojtczak), co klasyfikuje plyte: ''A-kineton'' w kategorii produkcji mogacej byc postrzegana jako swego rodzaju mloda supergrupe jazzowa.

Kompozycyjnie album zdominowany jest utworami Kamila Patera, lecz bledne bylyby domysly iz sa to kompozycje pisane ''pod gitare''. Kazdy z instrumentow pelni na plycie swa w niezwykle demokratyczny sposob okreslona role, a rola gitary czasem ogranicza sie wrecz do tworzenia zaledwie klimatycznych podkladow. Krazek otwieraja niepokojace dzwieki kontrabasu, do ktorych w magiczny sposb powoli dolaczaja perkusyjne przeszkadzajki, trabka, saksofon... w koncu i gitara. To tytulowy: ''A-kineton'' oparty na wspanialych partiach detych, jakie dominuja w dalszej czesci utworu penetrujac dzwiekami saksofonu rejony odwiedzane przez najwiekszych mistrzow stylistyki free tego instrumentu. Doprawdy: bardzo mocny poczatek plyty! Jedyna kompozycja perkusisty projektu jest drugi track na krazku: ''Bleak Sun'' utrzymany w srednim tempie i jak latwo sie domyslec oparty na dominujacej roli sekcji rytmicznej. Calkiem niedawno moglismy cieszyx sie wysmienitym albumem: ''They Were P'' (2011) nagranym przez Ecstasy Project, a dzieki tej plycie mamy okazje ponownie spotkac sie z niezwyklym brzmieniem perkusisty obu projektw: Rafalem Gorzyckim. ''Bleak Sun'' to takze wysmienity popis fantazji interpretacyjnej Irka Wojtczaka. Jednak jego glos recytujacy pojedyncze slowa podczas leniwie snujacego sie: ''Solaris'' psuje troche nastrj plyty. To jedne z najmniej przekonujacych minut calego albumu. Frywolnie roztanczony kontrabas otwiera wspanialy: ''Dancing Queen''. Po raz pierwszy w tak znacznym stopniu mamy do czynienia podczas sluchania plyty z pokazem niezwyklej wiruozerii K.Patera. Swietne impresje saksofonu i przede wszystkim doskonaly w tym nagraniu Rafal Gorzycki zdecydowanie podnosza temperature po nijakim: ''Solarisie''. Szkoda ze instrumentalisci nie ''przeciagneli'' troche tego utworu i nie rozegrali sie bardziej w tym utworze, ale coz... to nie koncert, gdzie niejednokrotnie mozna smielej ''poszybowac'' improwizacyjnie. Trabka goscinnie bioracego udzial w nagraniach: M. Wojcinkiego ozdabia spokojne: ''Half Life'', a Pater delikatnie akompaniujac jej dzwiekom w srodkowej czesci utworu, tworzy przejmujacy klimat. Iscie free jazzowy ''odjazd'' na poczatku: ''Indian Driver'' jest uwertura do galopady dzwiekowej jak porywa nas w dalszej czesci utworu przedzielonego solowymi popisami gitarzysty i saksofonu. Calosc zmierza ku doskonalej kulminacji zbudowanej improwizacjami saksofonu w towarzystwie wysmienitej sekcji rytmicznej.

Podobnie jak w przypadku deklamacji w ''Solarisie'', tak podczas: ''Time for sheeps and dogs'' przeszkadzaja troche dzwieki wydobywane przez I.Wojtczaka bez uzycia instrumentu (w tym przypadku jest to gwizdanie). Poza tym, ta jedyna na plycie kompozycja zbiorowa calego kwartetu (zarazem najdluzsza: blisko 9 minut), oparta na luzno tworzonych impresjach melodycznych, jest wspanialym punktem programu: ''A-kineton''. Podczas tych minut wlasnie bowiem najsilniej mozna ulec wrazeniu uczestnictwa w niczym nieskrepowanych improwizacjach czworki wysmienitych instrumentalistw. Najbardziej tradycyjnie brzmi konczace calosc: ''The Tree''; moze troche nie pasujace do calosci przez swa lekkosc i natychmiastowa przyswajalnosc, lecz w doskonaly sposob wienczace i scalajace caly album.

Chwilami nie mozna oprzec sie wrazeniu, iz: ''A-kineton'' w calej swej formie (lacznie z projektem okladki) jest wypadkowa inspiracji kazdego sposrod tworcow, estetyki oscylujacej na obszarze fascynacji nie tylko jazzem, ale tez muzyka filmowa i teatralna. To swego rodzaju muzyczna opowiesc. Wciagajaca i trzymajaca w napieciu dzieki niemal hitchcockowskiej dramaturgii budowanej falami: od otwierajacej ja niczym burza kompozycji tytulowej poprzez ''usypianie czujnosci'' sluchacza (''Bleak Sun'', ''Solaris'', ''Half Life'') i kolejne fale nim ''wstrzasajace'' (''Dancing Queen'', ''Indian Driver''). 

Autor recenzji: Blox

Poczatki roku 2012 nie sa jakies spektakularne dla polskiego jazzu z wyjatkiem wszakze dokonan Mikolaja Trzaski i tych Rafala Gorzyckiego. Gorzycki nie ma ekspansywnej osobowosci jaka potrzebna jest w dzisiejszych czasach, aby byc gwiazda, ale w moim odczuciu zasluguje na duze uznanie, bo rok po roku inicjuje jedne z najciekawszych projektw na naszej scenie. Takie jego formacje, jak Sing Sing Penelope czy Ecstasy Project sa juz doskonale znane, zwlaszcza fanom nowoczesnej muzyki improwizowanej. Najnowsza plyta tej drugiej formacji They Were P ukazala sie w koncowce 2011 r. i nalezy do najciekawszych propozycji w calym tym wysmienitym dla polskiego jazzu roku. Niejeden spoczalby na laurach, a tu Gorzycki wydal na poczatku 2012 roku kolejny krazek w ramach trzeciego swojego projektu, z ktorym w 2009 roku wydal plyte Dziki Jazz. Kolektyw ten tworza oprocz Gorzyckiego grajacego, przypomnijmy, na perkusji, saksofonista Irek Wojtczak, gitarzysta Kamil Pater i basista Pawel Urowski. Ponadto goscinnie na plycie uslyszymy trebacza Maurycego Wojcinskiego.

Dziki Jazz narobil na naszej scenie sporo zamieszania, bo tytul mial charakter przesmiewczy i autoironiczny (co nie wszyscy zalapali...) podobnie jak powiedzmy tytul albumu Chopin Chopin Chopin sekstetu Marcina Maseckiego Profesjonalizm. Tam nie bylo prawie wcale Chopina, a tu dzikosci w ogole, a i jazzu (rozumianego jako muzyka synkopowana itd.) niewiele. Ale bylo to, co najwazniejsze: spojna, kreatywna i przede wszystkim wlasna wizja artystyczna muzyki jaka chca ci muzycy grac. Nie inaczej jest na najnowszym krazku, ktry robi na mnie nawet lepsze wrazenie. I nie jest to chyba efekt zasady inzyniera Mamonia, czyli upodobanie do tego, co juz jest mi znane, a po prostu naturalny proces dojrzewania pewnego pomyslu. Ten pomysl to granie duzo bardziej free niz w przypadku Sing Sing Penelope i mniej klasycyzujace niz w skadinad swietnym Ecstasy Project.

Jest to kawal porzadnego avant jazzu czyli muzyki, ktra nie odgrzewa po raz setny i tysieczny kotletow wg gotowych recept sformulowanych przed dziesiecioleciami przez Davisa i Coltranea. Lecz szuka wlasnych srodkow wyrazow i usiluje oddac nastroj tu i teraz, w ktorym zyjemy. Jaki jest ten opis rzeczywistosci wg tych muzykow to warto sprawdzic samemu sluchajac plyty, ktorej tytul juz dawno powinienem podac, a ktory brzmi: A-Kineton...

Autor recenzji: Maciej Nowotny

Plyta godna poswiecenia jej duzej uwagi. Rafal Gorzycki odbyl w ostatnich latach wspaniala muzyczna podroz. Czuje, ze to jego szczera, bezkompromisowa artystyczna droga. Od brzmien kojarzacych sie z wysublimowanym, chlodnym, europejskim jazzem dotarl do krainy wspoczesnej kameralistyki. Uwielbiam ten album glownie za umiejetne operowanie cisza i dzwiekowym drobiazgiem. Najwieksze wrazenie robia na mnie te ciche, intymne rozmowy miedzy instrumentami. Gorzycki pozwala bez wyznawania jakiejkolwiek wiary wkroczyc do jego prywatnej swiatyni. Zdawaloby sie, ze do odbioru tego albumu potrzebna jest pewna doza kompetencji, jednak jesli jestesmy choc troche otwarci, nie bedziemy mieli problemu z wejsciem w ten dostojny, lecz nie koturnowy swiat. Wspaniale odnalazl sie w nim takze Tomasz Pawlicki. Chwilami moze gra na skrzypcach Gorewicza jest zbyt patetyczna, no ale musze sie do czegos przyczepic. Z przyjemnoscia od lat obserwuje artystyczny rozwj Rafala Gorzyckiego. Generalnie czapki z glow. 

Autor recenzji: Tomasz Kazmierski

To bedzie jedna z najkr0tszych recenzji w jazzarium.pl, bo tez i opisywanie plyty They Were P jest kompletnie nie na miejscu. Ba to nawet nie bedzie recenzja. Wlasciwie nie wiadomo za bardzo co to bedzie za tekst, ale jakis musi byc, choc szczegoly z ktorych wiekszosc recenzji sie sklada sa tu raczej bez znaczenia. Bez znaczenia jest zatem liczba utworow, ktrora miesci album. Nie jest rowniez przesadnie wazne jakimi tropami podazaja inspiracje Rafala Gorzyckiego. Ile w nich jazzu ile europejskiej kameralistyki XX wieku, ile fascynacji minimal music, ile olsnienia improwizacja i jakie sa jej proporcje do zapisu w nutowym papierze. Sam Rafal twierdzi, ze pisze muzyke starannie i pieczolowicie. Ze przygotowuje utwory drobiazgowo, poniewaz zespol sklada sie z muzykow nie mieszkajacych w jednym miejscu, wiec doprecyzowanie idei jest szalenie istotne, aby kiedy juz dochodzi do spotkania sprawy byly jasne i klarowne. A ze w grupie znajduja sie muzycy, ktorzy jakims zupelnie niezwyklym u nas zrzadzeniem losu z jednej strony szanuja partyture, z drugiej potrafia od tej partytury odejsc i pozwolic sobie na improwizacyjna wolnosc to i efekt jest wiecej niz satysfakcjonujacy. Malo kto tak potrafi, a jeszcze mniej nie waha sie i z jednego, i z drugiego publicznie i z powodzeniem korzystac. Zeby wiec nie brnac dalej w slowa pisane powiem tylko tyle, ze nie obchodzi mnie zupelnie czy jest to dobra plyta, czy niedobra. Wystarcza mi, ze dla mnie jest plyta niezwyklej urody, ktra pobudza wyobraznie i fascynuje wspolbrzmieniem skrzypiec, wibrafonu fletu, kontrabasu i perkusji i pozostawia jak do tej pory w ciaglym niedosycie. Dziesiec lat minelo od chwili wydania pierwszego albumu grupy Ecstasy Project. W tym czasie zespol nagral piec plyt. Niektore doczekaly sie entuzjastycznych recenzji na Swiecie. Ostatnia z nich, They Were P wlasnie, to jeden z najlepszych prezentow muzycznych jakimi zostalem w ostatnich miesiacach obdarowany. 

Autor recenzji: Maciej Kar³owski

Zalozycielem i liderem zespolu jest perkusista Rafal Gorzycki. Muzyk majacy za soba zarwno wyksztalcenie jazzowe, jak i klasyczne. W 2006 roku jego muzyczne projekty (m.in. Ecstasy Project i Sing Sing Penelope) okrzykniete zostaly najwazniejszymi zjawiskami muzycznymi, stajac w jednym szeregu z takimi gwiazdami jak Tomasz Stanko czy Rafal Blechacz.

Gorzycki i jego zespol nawiazuja do estetyki spod znaku renomowanej wytwrni ECM, a jednoczesnie ich muzyka jest w pewnej mierze kontynuacja najlepszych dokonan polskiej sceny yassowej. Zwlaszcza slynnej formacji Maestro Trytony, ktrore wiekszosc czlonkw Ecstasy Project przed laty wspoltworzyla.

Szalone idee pozostaly. Zmienily sie tylko srodki. Gorzycki stawia dzis na fuzje jazzu ze wspolczesna klasyczna kameralistyka. Znalazl na to dobry pomysl, a do jego realizacji wspanialych muzykow. Z flecista Tomaszem Pawlickim, skrzypkiem i altowiolista Lukaszem Gorewiczem, obslugujacym wibrafon i instrumenty perkusyjne Pawlem Nowickim i kontrabasista Pawlem Urowskim sa w stanie dokonac cudw. Ich muzyka wciaga, pobudza, przyprawia o dreszcze, a przeciez rozgrywa sie niemal w calosci na granicy dzwieku i ciszy. Gdzie delikatne brzmienie wibrafonu zlewa sie w jednosc z niezwykle oryginalnym stylem improwizacyjnym Gorewicza, a rownie delikatny dzwiek fletu idealnie wkomponowuje sie w szelest perkusji i basu.

"They Were P" to plyta podsumowujaca 10-lecie istnienia zespolu. Istnienia, ktore jest nieustajacym pasmem rozwoju. Od znakomitego debiutu, po coraz to lepsze nagrania studyjne i koncertowe. Czapki z glow, oto przyszlosc jazzu. 

Autor recenzji: Tomasz Handzlik

Przed dwoma tygodniami ukaza³a siê na p³ytowym rynku pi±ta p³yta formacji Ecstasy Project zatytu³owana "They Where P". Na tê okazjê oraz na okazjê rozpoczynaj±cej siê w ¶rodê trasy koncertowej zespo³u, jej lider, Rafa³ Gorzycki przemówi³!

Mija 10 lat od wydania pierwszej p³yty Ecstasy Project. Mamy wiêc jubileusz, jak siê czujesz jako jubilat?

W ogóle nie czuje siê jubilatem. Ten ha³as rocznicowy powsta³ tylko z praktycznych powodów. Musia³em mieæ jaki¶ chwytliwy tytu³ projektu na dofinansowanie albumu "They were P" do Urzêdu Miasta Bydgoszczy i Urzêdu Marsza³kowskiego. Debiutancki album Ecstasy Project pojawi³ siê w 2001 i pomy¶la³em, ¿e na urodziny to raczej mi dadz± pieni±dze, bo jubilatom siê nie odmawia...i nie odmówili!

A ju¿ my¶la³em, ¿e to okazja do jakich¶ muzycznych podsumowañ. NIe lubisz podsumowañ?

A je¶li o to pytasz, to na pewno tak, ale nie dotyczy to faktu, ¿e Ecstasy Project istnieje 10 lat..... Gdyby nie ten projekt, to nawet bym nie wiedzia³ o tym. Je¶li chodzi o podsumowanie to powoli zbli¿am siê do 40-tki ( mam 37 lat :-) i powoli czujê, ¿e wkraczam w pewien nowy okres. Mówi sie, ¿e najlepszy, najbardziej dojrza³y i twórczy okres dla artystów to przedzia³ 40-60 lat. Z drugiej strony, 40-tka dla mê¿czyzny to pewna cezura. Zawsze musz± byæ dwie strony, to irytuj±ce. Poza tym moje ¿ycie osobiste przez ostatnie 3 lata by³o bardzo ciê¿kie, bardzo prze¿y³em swój rozwód, a teraz jestem tat± miesiêcznego Wojtusia. To jako¶ podprogowo wp³ywa na twoj± muzykê i widzenie w niej siebie. Podsumowañ nie lubiê, bo wymaga to patrzenia w przesz³o¶æ, jakby coraz mniej by³o przed tob±, jakby¶ przy ka¿dym podsumowaniu umiera³. A nie zawsze lubiê o niej my¶leæ, wolê my¶leæ o nowych p³ytach i koncertach, filmach, obrazach.... teraz Wojtusiu. Od jakiego¶ czasu chodzê na psychoterapiê, bo nie mog³em siê pozbieraæ po rozwodzie i sporo pi³em piwa...Widzê rzeczy bardziej wyra¼nie i dostrzegam wiêcej w tym co robiê i dlaczego robiê. Pomaga to g³ównie w ¿yciu, ale przek³ada siê te¿ na muzykê. 

Co jest teraz w obliczu tych wszystkich zmian w ¿yciu osobistym wa¿ne dla Ciebie w muzyce, jak widzisz siebie w niej?

Chcê czerpaæ z niej wiêcej rado¶ci, frajdy po prostu. Nie traktowaæ jej zadaniowo - kompozycja, próby, sesja, trasa, koniec. Daæ sobie przestrzeñ na przyjemno¶æ i zobaczyæ ile ju¿ uda³o mi siê zrobiæ i osi±gn±æ. Zawsze by³em bardzo surowy dla siebie, za bardzo. To trudny i d³ugi proces, ale rozpocz±³em go!

Mówisz nowy okres, masz tak¿e przeczucie jaki to mo¿e byæ okres, co mo¿e siê zdarzyæ, jakim tropem bêdziesz pod±¿a³?

Co do tropu, to mam dobry wêch i ci±gnie mnie ku nowemu. Utkwi³o w mojej g³owie zdanie Hancocka - jazz bêdzie ¿y³, póki bêd± ludzie, którzy bêd± próbowaæ go rozwijaæ i szukaæ nowych rozwi±zañ. To chyba bardzo na czasie, obserwuj±c wpisy internetowe braci jazzowej.

Jakie wpisy masz na my¶li?

Kurcze , wyjdzie do¶æ powa¿ny wywiad......

Trochê tak, ale jak wolisz mo¿emy przej¶æ do pytañ neutralnych.

Nie, ostatnio ¶ledzi³em forum na facebooku - co sie dzieje z polskim jazzem, na google - psj-otowe i chocby jazzarium dwug³os + komentarze... nasunê³o mi siê podsumowanie tego, co czyta³em. Cytuj±c klasyka: "Moi drodzy, po co k³ótnie, Po co wasze swary g³upie, Wnet i tak zginiemy w zupie!" "A to feler" - Westchn±³ seler."

To nie k³ótnie wcale, przynajmniej w tym dwug³osie. Sugerujesz wiêc, za m³odszym nieco klasykiem, ¿e lepiej "róbmy swoje"?

Jeste¶my artystami, twórcami, elit± (tak pewnie o sobie my¶limy), a robimy sobie polskie pieke³ko w niczym lepsze ni¿ to, które zawdziêczamy naszej i nie tylko naszej klasie politycznej. Nie mam z tym problemu..... taki mam okres, a gadanie o d¼wiêkach uwa¿am za bezsensowne, wolê je generowaæ, ni¿ o nich mowiæ.... no chyba, ¿e na uczelniach :-) Wracaj±c do dwug³osu, by³ do¶æ wywa¿ony, faktycznie.... ale dla czujnego czytelnika ³atwo wy³uskaæ, co w trawie piszczy. Mówisz róbmy swoje? Zawsze!!! S±dzê, ¿e d³ugoterminowo to zawsze siê kalkuluje i przynosi owoce.

Co zatem Twoim zdaniem w trawie piszczy?

Wielu artystom i nie tylko, bardzo przyda³aby siê psychoterapia. Lustro, które pokazuje co w nas siê naprawdê dzieje i czemu reagujemy tak, a nie inaczej. Polecam ka¿demu! Powinno to byæ refundowane przez NFZ i w niektórych krajach zreszt± jest! Brak szacunku, rywalizacja, kompleksy, ambicje, z³o¶liwo¶ci - wszystko to powoduje strach, na który reakcj± jest agresja jako forma obrony. Oj, jestem psychologiem ju¿ :-)

Bycie lekarzem to z drugiej strony jedna z naszych narodowych cech ;-)

Wyobra¿asz sobie szczê¶liwego cz³owieka , który poni¿a ¶wiadomie innych? Ja nie!

Mowisz o dyskusji o polskim jazzie czy dwug³osie?

Mowie ogólnie o kondycji ludzi. Sa±zê, ¿e nie jest ani lepiej, ani gorzej w¶ród aktorów, prawników, sêdziów, pi³karzy...Chodzi o pracê nad sob±, szukanie rozwoju, a nie dostrzeganie ca³ego z³a u innych. Znów klasyk: "¼d¼b³o w oku bli¼niego widzisz, a belki w swoim nie dostrzegasz.". Bo¿e teraz jestem mistykiem!

A to ju¿ nie jest tak bardzo polska cecha?

Nie znam tak dobrze innych nacji, pewnie tak, ale ile jeszcze czasu naszym alibi ma byæ stwierdzenie - wiesz, to cecha Polaków! To do nik±d nie prowadzi. Ja wole prof. Ko³akowskiego. Wszyscy dyskutuj±cy mog± siê myliæ, sam prof. Ko³akowski tak¿e b³±dzi³.

Wybacz , ale nie zgodzê siê na takie porównanie. B³±dzenie a intryganctwo to dwa ró¿ne ¶wiaty. Id±c tym tropem, Hitler tez b³±dzi³. Nie wchodzê w to! To ju¿ demagogia trochê, w to z kolei ja nie wchodzê. Zostawmy mo¿e te sprawy. W jaki¶ sposób wróæmy do muzyki choæ, jak sam powiedzia³e¶, wolisz j± graæ ni¿ o niej mówiæ. W jakim miejscu jest dzi¶ Ecstasy Project, co zmieni³o siê przez te dziesiêæ lat?

Przede wszystkim po debiucie zachorowa³ i zgin±³ mój przyjaciel i wspania³y gitarzysta Tomek "¦wiety" Hesse, z którym za³o¿y³em Ecstasy Project. Muzykê na drugi album, "Realium", napisa³em jeszcze na kwartet z nim, ale Tomek ju¿ nie zagra³ na p³ycie. St±d Ecstasy Project Trio, ze skrzypkiem tylko. Nie widzia³em tu innego gitarzysty. St±d te¿ s±dzê do¶æ oryginalne brzmienie tego albumu. Potem przed trzeci± p³yt±, wiedzia³em, ¿e muszê zmieniæ tok my¶lenia i instrumentarium. Tomek ju¿ nie ¿y³, a ja s³ucha³em wiêcej wspó³czesnej kameralistyki ni¿ jazzu, ECM, mojego Gateway.... i tak powsta³y "Europae" i "Reminiscence Europae". No i teraz jeste¶my przy "They were P".

Czyli gdzie?

Czu³em, ¿e to wa¿na p³yta dla mnie. Pierwsza w ca³o¶ci zrobiona po ciê¿kich trzech latach, z czterdziestk± niemal na karku. Mo¿e jednak w³a¶nie jest to jakie¶ podsumowanie! Pierwsza, po rozpoczêciu terapii. Jestem z niej bardzo zadowolony, dumny. Choæ nie uda³o siê zaprosiæ elektronika, klarnetu basowego, ale to bêdzie na kolejnej p³ycie. Ju¿ j± s³yszê od jakiego¶ czasu! Uda³o mi siê te¿ wypracowaæ tak± pozycjê, ¿e mam pe³n± swobodê w pracy nad Ecstasy Project i mogê skoncentrowaæ siê tu na wycinku muzyki najbli¿szym swoich zainteresowañ, bo w Sing Sing Penelope robiê to, co kiedy¶ lubi³em najbardziej czyli Davisa z lata 67.-72., a z Dzikim Jazzem - akustyczny kwartet jazzowy. To bardzo mi³a sytuacja.

Wszystkie te trzy projekty zaznaczaj± ca³± skalê Twoich zainteresowañ?

My¶lê, ¿e mniej wiêcej tak. Gdyby mi czego¶ brakowa³o, pewnie szuka³bym tego i wcze¶niej czy pó¼niej znalaz³. Choæ wed³ug mojej wcze¶niejszej tezy wszystko przede mn±! Ale chyba wiem, czego nie bêdê gra³.

Czego?

Rocka, punka, chocia¿ nigdy nie mów nigdy! Dzi¶ s³ucham ma³o. Wolê film, malarstwo... Nie inspiruje mnie muzyka.. Inspiruje mnie.. du¿o rzeczy! Choæ czasem s³yszê wspania³± muzykê, ale ona ju¿ jest zagrana, skomponowana. Ale Shorter zawsze mnie krêci!!!! Shorter, Schoenberg, Szymanowski, trzech moich panów SZ. Z drugiej strony bardzo szanujê kompozytorów intelektualistów, którzy ¶wiadomie ³amali zasady i rozwalali formê...Cage, Stokhausen, Lachenmann. Mo¿e to oka¿e siê dla mnie drog± na przysz³o¶æ, na razie jednak brakuje mi na to odwagi.

S³uchaj±c "They Were P" donoszê wra¿enie, ¿e nast±pi³o na tej p³ycie bardzo inspiruj±ce po³±czenie tego, co zapisane, zaimprowizowane, zaplanowane pod wzglêdem brzmienia, przestrzeni i barwy. Jest tu chyba tak¿e jaki¶ wa¿ny moment porozumienia pomiêdzy pozosta³ymi muzykami. Jak pracujecie nad Wasz± muzyk±?

To prawda, uwa¿nie s³ucha³em najró¿niejszych projektów ³±cz±cych kameralistykê, klasykê z jazzem. Wiêkszo¶æ tych dzia³añ mia³o, moim zdaniem, nisk± warto¶æ artystyczn±... hi hi. Nieudane próby...Czêsto czuæ, ¿e to jest si³owe i to jest dramat dla muzyki. Powiem nieskromnie, ¿e ja akurat czujê to bardzo dobrze i znalaz³em na to pomys³, no i oczywi¶cie muzyków. Bez tych konkretnych artystów Ecstasy Project nie mog³oby istnieæ, albo by³oby du¿o s³absze. To s± wybitni muzycy. Pawe³ Nowicki gra co roku na Warszawskiej Jesieni, Tomek Pawlicki to monster fletu (pierwszy flet Opery Nova), £ukasz Górewicz - geniusz skrzypiec, takiej ³atwo¶ci nie widuje siê czêsto u skrzypków, a poza tym wa¿ne jest te¿, ¿e nie ogrywaj± bez przerwy harmonicznego schematu 2/5/1, co w przypadku EP jest zalet±! A co do pracy, to sam komponujê ca³± muzykê. Jeste¶my z czterech ró¿nych miast, wiêc próby mamy rzadko. Ka¿dy ma swoje miejsce w utworze, posiada zapis nutowy, miejsce na improwizacje i hula muzyka. Pracujê powoli i precyzyjnie nad kompozycjami dla Ecstasy Project, ale dziêki temu koledzy przychodz± trochê na gotowe :-)

Jak zreszt± mogliby te 2/5/1 graæ, skoro nie bardzo dajesz im w Ecstasy Project tak± mo¿liwo¶æ ;-) Masz sporo szczê¶cia. Znalaz³e¶ muzyków nie przejmuj±cych siê stylistyczn± przynale¿no¶ci± do konkretnego gatunku. Jak ich szuka³e¶? Mam kupê szczê¶cia! Gwarantujê ci, ¿e s± muzycy, którzy wszêdzie 2/5/1 wepchn± :-) nawet w Ecstasy Project by im siê uda³o! Gdzie ich znalaz³em? £ukasz Górewicz nagra³ z zespo³em 3 Metry i Tymonem p³ytê w Szczecinie w po³owie lat 90. Rychu to pu¶ci³ i wiedzia³em, ¿e muszê z nim graæ i nagrali¶my p³ytê , która nigdy nie wysz³a, a szkoda (3 Metry i duñscy eksperymentatorzy), no ale do Ecstasy Project go zaprosi³em. Tomek Pawlicki, to historia ju¿ z Maestro Trytony Tomka Gwinciñskiego, z którym obaj nagrali¶my dwie p³yty. Pawe³ Nowicki, aha - s³ysza³em go z Pink Freud/ kiedy Wojtek i Kuba dowalali do pieca, a on gra³ cichutko bardzo frapuj±ce frazy! I w koñcu Pawe³ Urowski, gra³ na pierwszej p³ycie z Contemporary Noise Sextet, solidny basista, wirtuoz. Takiego szuka³em! G³upi ma szczê¶cie!

No chyba nie taki g³upi, pamiêtasz pocz±tek naszej rozmowy? Niee…Tak, czy inaczej, szczê¶cie siê przydaje, czasem bardzo, a ja mam farta trochê.

Jest p³yta, sk±din±d ¶wietna. Id± za ni± koncerty?

Dziêkujê! Wiesz, na tyle, na ile da siê w dobie kryzysu i braku odbiorców muzyki dobrej a niepotrzebnej rynkowi :-) Grali¶my premierê na Jazz Jantar , od ¶rody 16.11 do 21.11 mamy trasê po Polsce. W Warszawie 17 listopada, potem luty 2012 druga czê¶æ krajowej trasy i wiosn± trochê Europy.

Trochê Europy? Jak trochê?

No po prostu koncerty w Niemczech, Austrii, S³owenii, Anglii. Wiesz s±dzê, ¿e to cecha tej muzy, ¿e Europa i USA bardziej j± doceni± ni¿ nasz kraj, choæ przecie¿ nikt nie jest prorokiem we w³asnym kraju :-) To gorzkie s³owa, czujesz siê rozgoryczony?

Nie! Absolutnie. Wiem co robiê, znam tego warto¶æ, znam te¿ swoje dobre i z³e strony... Jest mi tylko przykro, ¿e promuje siê za granic± nie zawsze najwarto¶ciowsze projekty, a Ecstasy Project do nich nale¿y. Kropka.

Rozmawia³: Maciej Kar³owski

Przed kilkoma laty, recenzuj±c jeden z poprzednich poznañskich koncertów zespo³u, pisali¶my na naszych ³amach: "Spotkanie z muzyk± Ecstasy Project to dla s³uchacza bardzo interesuj±ce do¶wiadczenie. Mnóstwo tu przestrzeni, grania cisz±, subtelnymi wspó³brzmieniami, w których europejski jazz spotyka siê z kameralistyk±. Ka¿dy z instrumentalistów ma przy tym sporo do powiedzenia we wspólnym dialogu. To sprawia, ¿e ich granie ani na chwilê nie nu¿y, ¿e chce siê go s³uchaæ". Najnowszy kr±¿ek potwierdza wszystkie zalety zespo³u i znów budzi niek³amany zachwyt. To 12 w³asnych kompozycji wspó³tworz±cych jeden z najciekawszych polskich albumów ostatnich miesiêcy. O Gorzyckim i jego zespole pisywano, ¿e nawi±zuje do estetyki spod znaku monachijskiej wytwórni ECM, bêd±c jednocze¶nie swoist± kontynuacj± najlepszych dokonañ polskiej sceny yassowej. Ecstasy Project zdaje siê byæ kontynuatorem naj¶wietniejszych koncepcji zespo³u Maestro Trytony. Nie przypadkiem zapewne, gdy¿ wiêkszo¶æ cz³onków Ecstasy (ze szczególnym uwzglêdnieniem Gorzyckiego) wspó³tworzy³a przed laty niezapomniane p³yty Maestro Trytonów (na ich czele sta³ Tomasz Gwinciñski). Dzi¶ muzycy w swoim w pe³ni autorskim projekcie prezentuj± fantastyczn± i porywaj±ca twórczo¶æ, w której wspó³czesna kameralistyka spotyka siê z jazzem i swoi¶cie rozumianym minimalem. Akustyczne instrumentarium okre¶la brzmienie zespo³u, za¶ wyobra¼nia i twórczy temperament artystów dodaj± mu barw i charakteru. Ecstasy Project powsta³ w 1988 r. Gorzycki za³o¿y³ go, jak kto¶ swego czasu napisa³, "zniecierpliwiony stagnacj± na rynku jazzowo-yassowym, pewn± nud± i powtarzalno¶ci± oferowanych projektów". Sam lider grupy dodawa³ wówczas, w pocz±tku dzia³alno¶ci Ecstasy: "Stworzy³em dla siebie taki obszar, który wolny jest od agresywno¶ci, nieprzewidywalno¶ci, zapragn±³em graæ muzykê bardziej melancholijn±, kontemplacyjn±". Wszystko to aktualne jest tak¿e dzi¶. Z t± jedna uwag±, ¿e zbierane przez te wszystkie lata do¶wiadczenia owocuj± jeszcze lepszym brzmieniem, ciekawszymi kompozycjami, bardziej otwart± stylistyk±. Przypomnijmy, ¿e Gorzycki jest te¿ za³o¿ycielem i liderem innego fascynuj±cego zespo³u - Sing Sing Penelope. 

Autor recenzji: Tomasz Janas 

Po leniwej stronie ciszy!

Jubileuszowa p³yta bydgoskiego Ecstasy Project to najlepsza rzecz , jak± projekt Rafa³a Gorzyckiego dostarczy³ na przestrzeni ostatniej dekady.


Zespó³ by³ z za³o¿enia odskoczni± od dzia³añ bardziej awangardowych - muzycy grali spokojny, do¶æ konwencjonalny jazz, którego si³± by³o bardziej wykonanie ni¿ pomys³.


Tymczasem " They were P" przenosi nas w ¶wiat jazzu kameralnego, a czêsto po prostu kameralistyki. Ascetyczne melodie skrzypiec, leniwie wybrzmiewaj±ce tematy fletu i pe³na napiêcia cisza, a wszystko to zaaran¿owane z wyj±tkowym smakiem. 


Oby by³a to zapowied¼ nowego oblicza Ecstasy Project. 

Autor recenzji: Wojciech Lada

"Ecstasy Project to droga w harmoniê i spokój, odskocznia od awangardy" tak sam Rafa³ Gorzycki okre¶la swój najbardziej u³o¿ony projekt. 

Forma festiwalowa, która przewiduje dla ka¿dego z artystów nieca³± godzinê na scenie, zmusza do przemy¶lanego doboru utworów. W przypadku Ecstasy Project odnosi³o siê wra¿enie, ¿e nie poprzestali na selekcji, ale te¿ wyliczyli miejsce na krótkie improwizacje, otarcie potu z czo³a i przerwy na oklaski. Pamiêtam wspania³y wystêp Sing Sing Penelope bêd±cy ilustracj± muzyczn± do niemego szwedzkiego filmu "Skarb rodu Arne". Film z 1919 roku. W jego atmosferze przewa¿a poczucie przejmuj±cego tragizmu, winy i kary, czerni i bieli - i taka te¿ by³a ich muzyka. W odró¿nieniu od tamtego koncertu/projekcji wczorajszy popis przeniós³ mnie raczej na deski teatru wystawiaj±cego piêkn± "Lalkê". Z rozpoczêciem, szczegó³ow± charakterystyk± postaci i krajobrazu, na¶wietleniem sytuacji politycznej i kulturowej, p³ynnym przej¶ciem do szczytowej najg³o¶niejszej fazy (têtent koni, nawarstwienie w±tków, £êcka to z³a kobieta, Wokulski k³adzie siê na tory) i powolny spadek napiêcia. Wszystko zagrane jak trzeba: czysto, równo, w punkt, konsekwentnie, bez fiko³ków i niespodziewanych zwrotów akcji. Dopiero w ostatnim utworze widzimy greckie tragedie. Ale takie, w których krew nie przelewa siê przez ekran i nie bryzgaj± jelita u¶miercanych bohaterów. Jest za to wspania³a gra aktorska, improwizacja, trupy ¶ciel± siê gêsto, ale nie budz± obrzydzenia i s± podekscytowani widzowie krzycz±cy do aktorów. I to w³a¶nie by³o dziesiêæ minut, na które czeka³a g³odna przytupu publiczno¶æ. Na szczególn± uwagê zas³uguje za³o¿yciel formacji - Rafa³ Gorzycki. Mia³am okazjê spróbowaæ ró¿nych projektów perkusisty i mimo tego, ¿e czêsto nie widaæ go wiele ponad bujn± czuprynê znad bêbnów, to wydaje siê byæ idealnym liderem, szar± eminencj±, który spaja nawet pozornie niepasuj±ce elementy; daje du¿o wolno¶ci solistom, pod±¿a za nami, ale i pilnuje. Tej wolno¶ci nie wykorzysta³ Pawe³ Nowicki. ¦wiadomo¶æ wibrafonu w ka¿dym muzycznym sk³adzie sprawia, ¿e chcia³abym wyrywaæ kartki z kalendarza trzy razy dziennie, je¶li to faktycznie przybli¿y³oby mnie do terminu koncertu. To zawsze stawia muzyka na nieco straconej pozycji z racji oczekiwañ i wyobra¿eñ. Zatem albo te oczekiwania s± powodem mojego zawodu albo gra³ bezbarwnie albo amplituda jego dynamiki by³a nieprzekonywuj±ca. Albo wszystko naraz. I jeszcze o flecie. Na przekór logice najsubtelniejszy z instrumentów zdominowa³ scenê. Nie wiem, czy Rafa³ zaprosi³ do wspó³pracy wybitnego Tomasza Pawlickiego, bo koncepcj± by³a zrównowa¿ona dynamicznie muzyka, czy odwrotnie - trzeba by³o dostosowaæ siê do fletu. Nie ubli¿aj±c umiejêtno¶ciom koncertmistrza, marzy³am by na estradzie pojawi³ siê Anthony Braxton i wyla³ trochê brudnej farby, wniós³ b³oto na butach, przydepn±³ fruwaj±ce kwity. Jakkolwiek doceniam piêkn± harmonijn± muzykê Ecstasy Project, to wolê bardziej rozbujane projekty Rafa³a Gorzyckiego - przebieram nó¿kami w oczekiwaniu na Dziki Jazz. 

Autor recenzji: Karola Kowalska

W kwietniu odbyæ mia³a siê trasa Sing Sing Penelope w towarzystwie Sebastiana Gruchota i norweskiego muzyka Pala Nyhusa (znanego jako DJ Strangefruit), w ramach projektu "Elektrozgrzyt", realizowanego przez muzyków finansowanego przez tzw. Norway Grants. Jednak katastrofa smoleñska i ¿a³oba, jaka po niej nast±pi³a pokrzy¿owa³a koncertowe plany. W miejsce trasy otrzymujemy p³ytê zatytu³owan± Electrogride (dostêpn± nieodp³atnie w klubach, gdzie mia³y odbyæ siê koncerty lub na stronie Sing Sing Penelope), która, jak donosi ok³adka, zosta³a nagrana w ho³dzie ofiarom tragicznych wydarzeñ z kwietnia 2010. roku. Id±c tym tropem, nie dziwi± rozpoczynaj±ce j±, tworzone za pomoc± elektroniki Dja Strangefruit d¼wiêki przypominaj±ce odlatuj±cy samolot czy powiewy wiatru (te motywy wracaj± w trakcie trwania p³yty), a towarzyszy im deklamowany przez Daniela Mackiewicza egzystencjalny monolog, ³kania tr±bki oraz perkusjonalia. Kompozycja jest bardzo minimalistyczna, jak zreszt± na ca³ej, oszczêdnej w ¶rodkach, a bogatej w emocje p³ycie. Po¶ród sze¶ciu czê¶ci Elektrozgrzytu znajdziemy dwa utwory skomponowane w okrojonym sk³adzie. W czê¶ci drugiej Gorzycki przechodzi samego siebie, tworz±c rytmy za pomoc± kilku pa³eczek perkusyjnych, drewnianych perkusjonaliów oraz penetracjê membran zestawu, a wtóruje mu Sebastian Gruchot, loopuj±cy i modyfikuj±cy zelektryfikowane melodie wygrywane piórkiem na skrzypcach. W bardzo transowym utworze czwartym ponownie s³yszymy przetworzone skrzypce, jednak tym razem Gruchot gra na nich smyczkiem, tworz±c melodie przejmuj±ce, g³êbokie, wrêcz funeralne. Towarzyszy im gra na tablach Mackiewicza, który zdaje siê byæ cichym bohaterem-mutiinstrumentalist± opisywanego albumu. Pozosta³e kompozycje s± - jak mniemam - zadum± nad przemijaniem, a wykorzystywanymi ¶rodkami s± przede wszystkim: minimalizm, arytmiczno¶æ, ambient i sonorystyka, emocjonalnie za¶: groza, tajemnica, zagubienie, smutek, przera¿enie i wreszcie nadzieja. Ca³y album jest refleksj± bêd±c± wynikiem traumatycznych prze¿yæ, którym jest dedykowany, a poszczególne jego czê¶ci emocjonalnie i formalnie wynikaj± same z siebie. Utwory koñcz±ce Electrogride przynosz± ukojenie, zapomnienie i religijny trans, co zosta³o osi±gniête poprzez repetycje motywów wygrywanych na wszystkich instrumentach, wystukiwanie rytmów na drewnianych perkusjonaliach, "dalekowschodni" sposób zadêcia w instrumenty dête oraz sample muzyki etnicznej z tego regionu. Electrogride jest kolejn± rewelacyjn±, choæ - ze wzglêdu na okoliczno¶ci nagrania i go¶ci - jak¿e ró¿n± od wcze¶niejszych propozycji p³yt± Sing Sing Penelope. Ca³y album zdaje siê tym razem pod±¿aæ w kierunku elektronicznej muzyki wspó³czesnej, ni¿ - jak na poprzednich p³ytach - nowoczesnej, oryginalnej, eklektycznej muzyki improwizowanej. Tym samym SSP ugruntowa³o swoj± pozycjê na europejskiej scenie jazzu i improwizacji. Autor recenzji: £ukasz Folda

"Dziki Jazz" to nazwa najnowszego projektu tworzonego m.in. przez Rafa³a Gorzyckiego. Tytu³ wydanej w pa¼dzierniku 2009 roku p³yty, to jedynie oczko puszczone w stronê s³uchacza. Blef, którego, zdecydowanie, warto pos³uchaæ Stroni±c od w³a¶ciwej jazzowym krytykom muzycznym nomenklatury warto siêgn±æ po p³ytê "Dziki Jazz", po to, by przekonaæ siê, ¿e na co dzieñ zajêci zupe³nie innymi przedsiêwziêciami m³odzi arty¶ci s± w stanie stworzyæ muzykê nietuzinkow±, ale i przyjazn± odbiorcy. Mogliby¶my skupiæ swoj± uwagê na analizie "post-yassowych" trendów na polskiej scenie jazzowej, podywagowaæ o "nowym tchnieniu", porównaæ "Dziki Jazz" do wcze¶niejszych dokonañ jego autorów lub po prostu wysmarowaæ t³u¶ciutk± recenzjê, pe³n± zachwytów lub gorzkiej krytyki. Nie, zdecydowanie nie o to chodzi, gdy spogl±damy na p³ytê, której ok³adkê zdobi kot lub ¶winia albo jeszcze co¶...

Rafa³ Gorzycki (perkusja), Aleksander Kamiñski (saksofony), Kamil Pater (gitara) i Pawe³ Urowski (kontrabas) zdecydowanie wymykaj± siê definicjom i utartym schematom. Z drugiej jednak strony, nie goni± za mo¿liwie najdziwniejszym eksperymentem. Ich muzyczny wyraz to emocje, które potrafi± przenie¶æ z rzeczywisto¶ci do muzyki.

Tak jest m.in. w utworze "The War", który, gdyby podzieliæ go w odpowiednich miejscach, móg³by spokojnie przetrwaæ, jako trzy odrêbne dzie³a. Zaryzykujê, choæ to pewnie oczywiste, ¿e muzyka czterech, na co dzieñ bardzo zajêtych innymi projektami panów, mog³aby pos³u¿yæ, jako ilustracja do filmu. A skoro tak, to tak¿e do ¿ycia. I w³a¶nie w tym odkrywamy pe³n± warto¶æ albumu "Dziki Jazz". On po prostu pasuje do naszego nastroju. Jest uniwersalny, ale do bana³u raczej mu nie spieszno.

I, co wydaje siê byæ najwa¿niejszym, z p³yty p³ynie przes³anie. Ucieczka od g³ównego nurtu jazzu nie musi byæ spektaklem obliczonym na rewolucyjne wyczyny! Tego, przez wielu wspó³czesnych muzyków, wzgardzonego mainstreamu, jak pokazuj± autorzy "Dzikiego Jazzu", nie nale¿y siê obawiaæ! A je¶li komu¶ to nie odpowiada, to niech pos³ucha tej p³yty lub wybierze siê na koncert, nie my¶l±c, ¿e to jazz. Tak, to zdecydowanie nie jazz. To obserwacja ¿ycia wyra¿ona muzyk±.

Koncertu, który to udowodni³ mo¿na by³o pos³uchaæ w miniony czwartek w ¦l±skim Jazz Clubie w Gliwicach. Publiczno¶æ doceni³a wysi³ki artystów bardzo d³ug± owacj±...

Autor recenzji: £ukasz Malina

Nie my¶lcie sobie, ¿e Siewie tylko siedzi na necie i wyszukuje, do czego tu siê mo¿na przyczepiæ. O wiele czê¶ciej s³ucham muzyki a takiej o której za chwilê napiszê kilka s³ów, s³ucham z wyj±tkow± przyjemno¶ci±. Pamiêtacie Fertilizer Festival w Arnolfini? Kto by³, rêka do góry! Oooo, s³abo co¶. Ci co byli, na pewno pamiêtaj± koncerty zespo³ów Sing Sing Penelope i Contemporary Noise Sextet. W sk³ad obydwu formacji wchodzi³ Rafa³ Gorzycki i to w³a¶nie od niego otrzyma³em wiadomo¶æ, ¿e wydaje now± p³ytê. Rzecz jasna wymog³em na nim jej szybk± wysy³kê do Bristolu i w kilka dni po premierze mog³em jej pos³uchaæ. Tym razem Rafa³ nagra³ j± nie pod nazwa zespo³u, ale jako kwartet Pater/Kamiñski/Urowski/Gorzycki. P³yta nosi tytu³ "Dziki Jazz" a wyda³a j± warszawska Fonografika. Muzycy nie s± tutaj przypadkowi, albowiem wcze¶niej wielokrotnie ich artystyczne ¶cie¿ki siê krzy¿owa³y i tak gitarzysta Kamil Pater pochodzi z Contemporary Noise Quartet, saksofonista Aleksander Kamiñski gra³ w Sing Sing Penelope, kontrabasista Pawe³ Urowski gra³ na pierwszym albumie Contemporary Noise Quintet a o perkusi¶cie Rafale Gorzyckim ju¿ pisa³em i to on spina ten sk³ad swoist± klamr±. Tak wiêc ju¿ sam sk³ad mówi³ mi wiele o tym, czego siê mogê spodziewaæ. Od pierwszych d¼wiêków, p³yta nosi wyra¼ne znamiona wydawnictw niemieckiej wytwórni ECM. Zespó³ kr±¿y od Johna Abercrombi, poprzez lirykê Jana Garbarka, a¿ po echa skandynawskich fraz Tomasza Stañki, kiedy to nagrywa³ z Edwardem Vesal±. Momentami s³ychaæ piêkn± wymianê d¼wiêków pomiêdzy dwoma instrumentami strunowymi (Realium), które w tym samym utworze zostaj± uzupe³nione delikatnym saksofonem i perkusj± w stylu wczesnych nagrañ Garbarka. Zreszt± kontrabasista Urowski bardzo mi przypad³ do gustu a to z tego powodu, ¿e swoj± gr± przypomina mi innego polskiego basistê - Jacka Bednarka, który odszed³ od nas w 1990 roku. Uwa¿am, ¿e to wielki zaszczyt, byæ porównanym do tego znakomitego polskiego muzyka i kompozytora. Ale czym by by³a muzyka kwartetu, gdyby nie baga¿ do¶wiadczeñ wyniesionych z bydgoskiej sceny jazzowej, skupionej wokó³ klubów "Mózg" i "Trytony"? Chyba jednak to piêtno pozostanie w muzykach i wcale nie nale¿y tego uwa¿aæ za co¶ negatywnego, albowiem kluby te odegra³y chyba najwa¿niejsz± rolê w budowaniu nowoczesnej sceny jazzowej w Polsce. "Dziki jazz" to piêkna p³yta o stanowczych inklinacjach skandynawskich, dlatego nie zdziwi³a mnie informacja, któr± otrzyma³em od Rafa³a, ¿e zespó³ Sing Sing Penelope otrzyma³ dofinansowanie na projekt "Elektrozgrzyt - spotkania muzyków improwizuj±cych". W projekt zaanga¿owani s± arty¶ci grupy Sing Sing Penelope oraz norweska gwiazda ¶wiatowego formatu z krêgu muzyki improwizowanej i elektronicznej - Pal Nuhus- twórca idei "Live Electronic" i "Live Sampling". Wspó³pracuje on jako producent i muzyk takich gwiazd jak: Nils Petter Molvaer czy Arve Henriksen. Obecnie nagrywa albumy dla legendarnej wytwórni ECM. Przyznam, ¿e te nazwiska zapieraj± dech w piersiach i jestem pewien, ¿e Rafa³ wraz z zespo³em wykorzystaj± szansê, która zosta³a im dana a mo¿e nawet zakoñczy siê to podpisaniem kontraktu z ECM, czego im z ca³ego serca ¿yczê. Wracaj±c do p³yty "Dziki Jazz" muszê dodaæ, ¿e s³ucham jej codziennie i pomimo tego, ¿e trwa ponad 50 minut, po jej zakoñczeniu zawsze odczuwam niedosyt. Jednak odk³adam j± na pó³kê, ¿eby siêgn±æ po ni± nastêpnego dnia. I tak w kó³ko od ponad miesi±ca! S³ucha³em jej ju¿ ponad trzydzie¶ci razy i za ka¿dym razem jest coraz piêkniejsza. Brawo Panowie jazzmani, oby wiêcej takich p³yt pojawia³o siê na naszym skromnym jazzowym rynku! 

Autor recenzji: Artur Sienkiewicz

Ten projekt, jak i wiele innych, to potwierdzenie du¿ej artystycznej mobilno¶ci polskich muzyków sceny jazzowej, otwarto¶ci na wymianê wzajemnych do¶wiadczeñ i poszerzania kultury improwizacji. To kolejny warto¶ciowy element tej ca³ej fascynuj±cej mozaiki brzmieñ, jak± tworz± arty¶ci, dla których mainstream sam w sobie raczej nie jest inspiracj±. W tym przypadku czterech rozpoznawalnych twórców zwi±zanych m.in. z Contemporary Noise Sextet, Sing Sing Penelope czy Ecstasy Project zaszy³o siê na kilka dni w Szubinie, gdzie w tym jak¿e krótkim czasie ujarzmiali "Dziki jazz". A by³o to mo¿liwe, bo pomocn± d³oñ wyci±gnêli do nich bracia Kapsa, którzy udostêpnili tamtejsze studio nagraniowe. Skoro wspomnieli¶my o ujarzmianiu, to trzeba powiedzieæ, ¿e takie zabiegi musia³y mieæ miejsce. Przede wszystkim dlatego, ¿e tytu³ p³yty nie przystaje do zawarto¶ci, a momentami, jak w przypadku otwieraj±cego "The War " stanowi jego przeciwieñstwo. Dominuje raczej stosunkowo konwencjonalne brzmienie; melancholijne frazy wygrywane na saksofonie przez Aleksandra Kamiñskiego, wzbogacone przejrzystymi w swojej prostocie gitarowymi zagrywkami w wykonaniu Kamila Patera, raczej odcinaj± siê od opartej na lu¼nych formach, kombinacyjnej gry kolegów po fachu. Nieco zachowawcze podej¶cie w budowaniu kompozycyjnego napiêcia, zak³ócaj± perkusyjne kanonady Rafa³a Gorzyckiego, ale s± aplikowane w rozs±dnych dawkach i z zachowaniem odpowiedniej pow¶ci±gliwo¶ci. Doskonale to s³ychaæ we wspominanym "The War ", które dziêki takim w³a¶nie magicznym sztuczkom nie musi byæ postrzegane tylko i wy³±cznie jako muzyka ilustracyjna sprzyjaj±ca refleksjom. Z drugiej strony du¿ym plusem "Dzikiego jazzu " jest w³a¶nie ta wzglêdna przystêpno¶æ. To rzecz, która mo¿e siê sprawdziæ jako wstêp do poznawania wa¿niejszych, ale trudniejszych w odbiorze zjawisk sceny, umownie zwanej post-yassow±. Spragnieni wiêkszego, oko³o-jazzowego szaleñstwa - równie¿ nie s± na straconej pozycji. Byæ mo¿e znajd± je w wiêkszych ilo¶ciach na wspólnej p³ycie Wojtka Jachny i Jacka Buhla. Sprawdziæ nie zaszkodzi - do czego zreszt± zachêcamy.

Autor recenzji: Piotr Wojdat

Mnogo¶æ oko³ojazzowych projektów funkcjonuj±cych na krajowym rynku robi wra¿nie. Grunt dla nich stworzy³a rozpoczêta 2 dekady temu yassowca rewolucja. Dzi¶ nikt ju¿ nie mówi o yassie - wspó³cze¶ni m³odzi improwizatorzy nie potrzebuj± etykietek, nie musz± jednoczyæ siê pod wspólnym szyldem w kampanii przeciw jazzowej konserwie. W swobodny, pozbawiony ideologicznego zaciêcia sposób graj± swoja muzykê. Nie by³oby to mo¿liwe, gdyby nie estetyczna wolno¶æ wywalczona przez yass... Autorzy "Dzikiego Jazzu" czê¶ciowo zwi±zani s± z drugim wa¿nym o¶rodkiem yassu - Bydgoszcz±. Na co dzieñ graj± oni w formacjach Sing Sing Penelope i Contemporary Noise Quintet / Sextet. Tytu³ album jest przewrotny - niewiele to dziko¶ci. Muzycy z du¿± klas± czerpi± z nostalgicznych w±tków nowojorskiej sceny downtown - melancholijnego realizmu magicznego w duchu dokonañ gitarzysty Billa Frisella czy balansuj±cego na pograniczu postrocka i poetyckiego, nieco filmowego jazzu AlasNoAxis Jima Blacka, ale te¿ europejskiego liryzmu spod znaku wytwórni ECM.

Autor recenzji: £ukasz Iwasiñski (5 gwiazdek)

Marta Krygier: - Po ponad rocznej wspó³pracy razem z Kamilem Paterem, Aleksandrem Kamiñskim i Paw³em Urowskim nagra³e¶ album "Dziki jazz". Czy ten tytu³ oznacza, ¿e mamy spodziewaæ siê samych awangardowych i eksperymentalnych brzmieñ? 

- A¿ takiej rewolucji nie bêdzie. Kr±¿ek nazwali¶my trochê przekornie. Nazwa wziê³a siê od tytu³u jednego z naszych utworów, który wyj±tkowo na tej p³ycie naprawdê jest dziki. Tak nam siê spodoba³, ¿e uznali¶my, i¿ dobrze siê sprzeda. Mo¿na powiedzieæ, ¿e to chwyt marketingowy, który ma zaintrygowaæ s³uchacza. 

Czyli mniej awangardy na rzecz klasycznego brzmienia? 

- Tak. Przyznam, ¿e bardzo stêskni³em siê za takim klasycznym brzmieniem. Dawno nie nagra³em ¿adnej p³yty mainstreamowej. Chodzi³y mi ju¿ ró¿ne pomys³y po g³owie, ale brak mi ostatnio czasu. Dlatego ucieszy³em siê, kiedy zadzwonili do mnie Kamil i Olek - mózgi tego projektu. Mimo klasyczno¶ci nie zabrak³o tu eksperymentu.

A co za tym idzie zró¿nicowane nastroje. 

- To prawda. Jest du¿o spokojnych, wrêcz melancholijnych kawa³ków takich jak "Polish Mountains". Jest te¿ wiêcej dynamicznych, bardziej zró¿nicowanych, takich jak "Shots on Missisipi" czy "The War". Ten ostatni utwór to wrêcz epicka opowie¶æ ¶ledz±ca kolejne etapy konfliktu zbrojnego, od politycznych debat po pierwsze strza³y, kolejne dramatyczne etapy walk i lizanie ran na koniec. Nie mieli¶my na my¶li ¿adnego konkretnego konfliktu. Wojny maj± to do siebie, ¿e maj± podobne scenariusze. My chcieli¶my oddaæ g³ównie nastrój. Dlatego na tej p³ycie s³uchacz znajdzie wiele emocji. Jest ona trochê jak ¿ycie. Czasem jest weso³o, innym razem smutno i melancholijnie. Niekiedy jest burzliwie, potem znów - spokojnie

A czy to przypadkiem nie jest wynik ró¿nych brzmieniowych upodobañ cz³onków waszego kwartetu? Na co dzieñ ka¿dy z was tworzy w zupe³nie innych jazzowych klimatach. 

Ka¿dy z nas jest trochê z innej bajki i na pewno mia³o to wp³yw na efekt prac. Olek Kamiñski, nasz saksofonista skoñczy³ Akademiê Muzyczn± jako klarnecista. W jazzie najbardziej lubi nowoczesny mainstream. Jednak dziêki systematycznej wspó³pracy z Sing Sing Penelope i Contemporary Noise Sextet daje siê skutecznie zafascynowaæ klimatami nieco bardziej awangardowymi i freejazzowymi. Z kolei gitarzysta, Kamil Pater, znany s³uchaczom g³ównie z projektów Contemporary Noise Sextet, gra³ nawet rocka i pop. Pawe³ Urowski ma najbardziej mainstreamowe zaciêcie. Jego kontrabas us³yszycie na p³ytach B.U.M. Trio, Soul Essense, Ecstasy Project, i Contemporary Noise Quintet. Z ca³ego naszego kwartetu najbardziej niestandardowy i awangardowy chyba jestem ja. 

Podobno z nowym materia³em wybieracie siê a¿ do Indii. 

Tak, a to za spraw± Instytutu Adama Mickiewicza. Bardzo nas cieszy, ¿e Instytut zaproponowa³ nam udzia³ w tym projekcie, ¿e naszej muzyki chc± pos³uchaæ ludzie, gdzie¶ z drugiego koñca ¶wiata. Przy okazji to dla nas szansa, by zobaczyæ ten wspania³y kraj. Szykuj± siê wiêc nam jeszcze w tym roku swego rodzaju wakacje. 

Macie te¿ zaplanowanych sporo koncertów w kraju. 

Mamy sporo zaproszeñ miêdzy innymi do Torunia, Warszawy, £odzi i Krakowa. Na pewno zagramy te¿ w Bydgoszczy.

Rafa³a Gorzyckiego fani jazzu kojarz± przede wszystkim jako perkusistê grupy Sing Sing Penelope. Jego autorska twórczo¶æ znacznie przekracza jednak ramy bêd±cego domen± tej formacji fusion. Jako lider Ecstasy Project penetruje z powodzeniem obszary wspó³czesnej kameralistyki. Nowy projekt, Trio Poems, przynosi pierwsze na jego artystycznej ¶cie¿ce utwory z tekstem (konkretnie - s³owiañsk± poezj± piêknie za¶piewan± przez Krzysztofa Nowiñskiego), zilustrowane przez tkankê elektronicznych brzmieñ (za które odpowiada Dawid Szczêsny) uzupe³nione barwow± gr± Gorzyckiego. P³yta daleka od egzaltacji i koturnowo¶ci, jakie czêsto wyzieraj± z projektów na styku poezji i muzyki, nie popadaj±ca w banaln± nastrojowo¶æ, w swej dramaturgii bli¿sza jest muzyce wspó³czesnej.

Autor recenzji: £ukasz Iwasiñski

Wspó³czesna kameralistyka? Awangarda? Elektronika? Jazz? Poezja ¶piewana? O nie, tê p³ytê mo¿na wrzuciæ jedynie do szuflady z napisem "wyobra¼nia Rafa³a Gorzyckiego". Bêbniarz Sing Sing Penelope i lider Ecstasy Project odwa¿nie po³±czy³ XIX-wieczn± pie¶ñ romantyczn±, XX-wieczn± poezjê Brodskiego, Szymborskiej i Jesienina oraz XXI-wieczn± elektronikê. Przybrudzone, wysmakowane i mocno mollowe p³aszczyzny wyczarowane przez Dawida Szczêsnego doskonale spajaj± perkusjonalia (zestaw, wibrafon) Gorzyckiego z g³osem Krzysztofa Nowiñskiego; wokalisty ¶piewaj±cego zarazem klasycznie, jazzowo i piosenkowo, ¶wietnie radz±cego sobie z ci±g³ymi skokami, jakie zaplanowa³ szef tria. Oryginalno¶æ jest wielk± zalet± "Trio Poems". Ale wcale nie najwiêksz±. Nieweso³a, mocno refleksyjna, chwilami mroczna muzyka, choæ pozornie spokojna, spokoju nie przynosi. Poruszaj±ca rzecz.

Autor recenzji: Jêdrzej S³odkowski

Perkusista i kompozytor Rafal Gorzycki po znakomitych próbach z formacjami Sing Sing Penelope i Ecstasy Project proponuje podró¿ w krainê XX-wiecznej poezji po³±czonej z muzyk± elektroniczn± i akustycznym brzmieniem perkusji. "Trio Poems" skomponowane zosta³o m.in. do tekstów Brodskiego, Szymborskiej, Jesienina. Krzysztok Nowiñski ich nie ¶piewa, tylko melorecytuje. Efekt ma zadziwiaj±cy klimat. Plus znakomita warstwa elektroniczna (na syntezatorach modularnych gra Dawid Szczesny) i bogata brzmieniowo perkusja. Genialne!

Autor recenzji: Tomasz Handzlik

Perkusja, elektronika, g³os, poezja. Inspiracje? Pie¶ni romantyczne i XX-wieczna kameralistyka. Rafa³ Gorzycki, jeden z najciekawszych muzyków sceny yassowej, zaskakuje albumem "Trio Poems". 

Jêdrzej S³odkowski: Na jakiej pó³ce sprzedawcy stawiaj± tê p³ytê? Jazz? Muzyka klasyczna? Eksperymenty?

Rafa³ Gorzycki: Ró¿nie. Odwiedza³em ostatnio sklepy internetowe. W jednym zobaczy³em "Trio Poems" w klasyce i awangardzie, w innym - w jazzie, a gdzie¶ jeszcze w muzyce elektronicznej.

A poezja ¶piewana?

- Bogu dziêki, nic o tym nie wiem.

Przeczyta³em, ¿e impulsem do napisania muzyki do wierszy Wis³awy Szymborskiej, Sergiusza Jesienina i Mirona Bia³oszewskiego nie by³ wcale zachwyt ich poezj±, jak mo¿na by siê spodziewaæ.

- Chcia³em spe³niæ dojrzewaj±ce we mnie od kilku lat marzenie, by nagraæ muzykê z ludzkim g³osem. S³ucha³em du¿o klasycznej muzyki wokalnej: dzie³ Weberna czy dawniejszych kompozytorów, choæby Schumanna. Czu³em w niej niesamowity pok³ad emocji i energii, która jest nieosi±galna dla muzyki instrumentalnej. Potrzebowa³em tekstów. Nie jestem specjalist± od poezji, wiedzia³em, ¿e muszê wykorzystaæ pewniaki. W ci±gu wakacji przewertowa³em dziesi±tki tomików. Po selekcji zosta³o siedem utworów. Z wyj±tkiem Jesienina zosta³y wiersze XX-wiecznych poetów polskich. Okaza³o siê te¿, ¿e wszystkie mówi± raczej o ¶mierci i przemijaniu ni¿ o mi³o¶ci. Gdy ju¿ mia³em teksty, rozpocz±³em pisanie muzyki.

Z siedmiu wierszy zrobi³y siê cztery. Ale w utworach instrumentalnych poezja nie znika do koñca. Mamy to? "tribute'y" dla Brodskiego, Wojaczka i Ró¿ewicza.

- Nie byli¶my zadowoleni z recytacji "Pie¶ni na powitanie" Brodskiego i wyrzucili¶my wokal podczas miksów. "Na jednym rymie" Wojaczka wykonujemy z g³osem tylko na ¿ywo, na p³ycie nie klei³o siê nam to formalnie. A wiersz Ró¿ewicza "Zabiegi" by³ bardzo d³ugi i ju¿ na pierwszych próbach stwierdzili¶my, ¿e potraktujemy kompozycjê jako ho³d dla Ró¿ewicza, muzycznie oddaj±c klimat tego wiersza.

Kim jest Krzysztof Nowiñski? Ciekawie ¶piewa - niby klasycznie, ale z jazzowym zaciêciem i chwilami piosenkowym luzem.

- Pozna³em go przez przypadek. Mój najbli¿szy przyjaciel opowiada³ mi wiele razy o koledze z Warszawy, wokali¶cie o ciekawiej barwie, interesuj±cym siê klasyk± i world music. S³ucha³em jego nagrañ, ale do czasu pojawienia siê pomys³u na "Trio Poems" puszcza³em je mimo uszu. Tu Krzysztof okaza³ siê idealnym kandydatem. Nie ma jazzowych manier, jest do¶wiadczony i znakomity technicznie. Pocz±tkuj±cy wokalista nie poradzi³by sobie z do¶æ skomplikowanymi partiami.

Muzyka na "Trio Poems" jest mroczna, smutna, z gorzk± nut±. Czy ten klimat to g³ównie zas³uga elektroniki Dawida Szczêsnego?

- Pó³ na pó³. Zauwa¿y³em, ¿e nie potrafiê pisaæ weso³ych kompozycji. A Dawid? Ju¿ po jego debiutanckiej p³ycie by³o widaæ, ¿e tak¿e jest twórc± o lirycznym, nostalgicznym wnêtrzu. Szuka³em spoiwa miêdzy perkusj± a g³osem. Nie chcia³em, by by³ to fortepian, który zdradza³by zbyt jawnie inspiracje pie¶niami romantycznymi. I kiedy us³ysza³em album Dawida wydany przez Monotype Records [wydawca p³yt Sing Sing Penelope i Ecstasy Project - przyp. red.], za¶wieci³o mi siê zielone ¶wiate³ko z wielkim napisem "eureka!". To by³a ta przestrzeñ, to brzmienie, którego szuka³em jako spoiwa dla tria.

Twój starszy kolega Tomasz Gwinciñski, jeden z filarów bydgoskiego yassu, w ostatnich latach mocno zwróci³ siê w stronê wspó³czesnej kameralistyki. Czy to przypadek, ¿e te¿ pod±¿asz w tym samym kierunku?

- Tomek jest moim starszym koleg±, wprowadza³ mnie w arkana muzyki improwizowanej, kiedy gra³em w jego zespole Maestro Trytony. Zawsze s³ucha³ muzyki klasycznej, kameralnej. Ja te¿, zw³aszcza w szkole muzycznej, ale to Tomek sprawi³, ¿e zacz±³em j± traktowaæ inaczej ni¿ tylko jako muzykê do ods³uchiwania w domu czy na koncertach. 

Zagracie w pi±tek w Galerii Manhattan. Materia³ z "Trio Poems" na pewno dobrze by zabrzmia³ w sali kameralnej filharmonii. My¶la³e¶ o tym?

- Chcia³bym graæ w salach z dobr± akustyk±, gdzie nie sprzedaje siê browarów, a ludzie nie gadaj±. Niestety, pewnie nie jeste¶my w stanie zape³niæ po³owy widowni w filharmonii, a w ¶wiatku muzyki klasycznej jeste¶my nieznani. Mogê tylko korzystaæ ze swojej marki oko³ojazzowej, ale na pewno z "Trio Poems" nie bêdziemy wystêpowaæ w zadymionych klubach jazzowych. W³odkowi Pawlikowi czy Leszkowi Mo¿d¿erowi uda³o siê wskoczyæ w lukê miêdzy ¶wiatami jazzu i klasyki. My¶lê, ¿e mi te¿ siê uda, je¶li nie z tym, to z którym¶ z kolejnych projektów. 

Autor wywiadu: Jêdrzej S³odkowski;

Nowy projekt Rafa³a Gorzyckiego, perkusisty Sing Sing Penelope i Ecstasy Project po¶wiêcony jest wybitnym poetom XX wieku - Brodskiemu, Wojaczkowi, Jesieninowi, Ró¿ewiczowi, Bia³oszewskiemu i Szymborskiej. Wiersze czterech z nich recytuje wokalista Krzysztof Nowiñski - robi to jednak w sposób nietypowy, odwa¿nie balansuj±c miêdzy intymnym szeptem a zd³awionym krzykiem. Doskonale pasuje to do wolno p³yn±cej muzyki, której g³ówne akcenty rozk³adaj± siê na jazzowe wariacje perkusyjne Orzyckiego, abstrakcyjn± elektronikê Dawida Szczêsnego i klasyczne tony altówka go¶cinnie wystêpuj±cego tu Rafa³a Zalecha. Choæ brak tu gwa³towniejszych wybuchów ekspresji, czuje siê w tych d¼wiêkach podskórne napiêcie - takie samo, jak w towarzysz±cej jej poezji. 

Autor recenzji: Pawe³ Gzyl; ocena: 5 gwiazdek ( na 6 mo¿liwych) 

"Trio poems" to p³yta wymykaj±ca siê wszelkim klasyfikacjom. Niecodzienne po³±czenie poezji najwybitniejszych osobowo¶ci literatury XX wieku z doskona³± muzyk± i niezwyk³ym nastrojem czyni± z niej jedno z najbardziej oryginalnych zjawisk wspó³czesnej muzyki. to nie jest ³atwy kr±¿ek, ale je¶li ju¿ kto¶ siê przekona, bêdzie czêsto do niego wraca³. Kto s³ucha³ kiedykolwiek której¶ z p³yt Rafa³a Gorzyckiego, ten wie, ¿e jego muzyka przeznaczona jest dla s³uchacza cierpliwego i nie tyle uwa¿nego, co dociekliwego. Tym razem jest podobnie. 

"Trio poems" to przemy¶lane kompozycje budowane z niezwyk³ym pietyzmem. Brzmienie jest trochê mroczne, niepokoj±ce d¼wiêki perkusji wy³aniaj± siê jakby z cienia. Elektronika tworzy przestrzeñ pe³n± tajemnicy, a w po³±czeniu z melodi± wiolonczeli nadaje kolejnym utworom odrobinê melancholii. Z ka¿d± nut± s³uchacz powoli zapada siê w niezwyk³ym muzycznym ¶wiecie, pe³nym rozedrganych emocji. Sk±d tak sugestywne brzmienie? Na nowej p³ycie Gorzycki sk³ada ho³d dwudziestowiecznym poetom. Na szczê¶cie unika stylistyki poezji ¶piewanej, gdzie czêsto dominuje s³owo, a muzyka jest t³em. W tego typu utworach rzadko spotyka siê blisko 10-minutowe kompozycje do utworu, który w ca³o¶ci prezentuje siê dok³adnie tak: "Ta ma chatê./Ta ma wóz./Tej ziêæ na Antarktydzie./ Mnie w miejscu idzie.". Mimo obecno¶ci wokalu to muzyka recytuje wiersz, odkrywa jego nastrój, interpretuje. Nie znaczy to, ¿e wokal jest bez znaczenia. To melorecytacja, bardzo specyficzna. Od d¼wiêków niskich do wysokich, w jednym wy¶piewanym zdaniu potrafi± znale¼æ siê falsety, basy, nuty czyste i ³agodne, które nagle przeradzaj± siê w kakofoniczne gard³owe sylaby, melodyjne wokalizy i s³owa jakby wyciskane z krtani t³oczonym ciê¿ko z p³uc powietrzem. Rzecz do wykonania tylko dla bardzo dobrego wokalisty, którym na szczê¶cie okaza³ siê ¶piewaj±cy na p³ycie Krzysztof Nowiñski. 

Uzyskany przez muzyków efekt mo¿e wielu s³uchaczy dra¿niæ i z pewno¶ci± wielu uzna to za chaos nie do wys³uchania, ale w tym d¼wiêkowym zamêcie jest logika, trzeba tylko zadaæ sobie czas, aby j± odkryæ. S³uchaczowi nie u³atwia zadania równie¿ sam dobór poezji. Gorzycki siêga po trudne utwory. Przede wszystkim w wiêkszo¶ci to wiersz wolny, bardzo trudny do zinstrumentalizowania. Poza tym to utwory naprawdê nie³atwe w interpretacji. Przyk³adem niech bêd± same wiersze Szymborskiej, które znajduj± siê na p³ycie. "Wszelki Wypadek" i "Zdumienie" to krótkie zdania, czêsto pozbawione orzeczenia, obrazy jak migawki, pojedyncze skojarzenia, nat³ok retorycznych pytañ. Z jednej strony to przeszkoda, bo wymaga intelektualnego wysi³ku, z drugiej ¶wietna mo¿liwo¶æ konstruowania muzycznych przestrzeni interpretacyjnych, gdzie s³owo i muzyka staj± siê dla s³uchacza bod¼cem dla wyobra¼ni. 

Za ka¿dym razem, gdy s³ucha siê tej p³yty, odkrywa siê w tych niespe³na 40 minutach muzyki kolejne poetyckie obrazy. Jednak na tym nie koniec. W ¶wiecie Gorzyckiego spotykamy niezwyk³e postaci. To nie tylko wielcy i uznani poeci, ale te¿ ludzie o intryguj±cych ¿yciorysach. Kim s± bohaterowie tych mrocznych i niepokoj±cych kompozycji? To Bia³oszewski, Ró¿ewicz, Wojaczek. Jest tu te¿ Josif Brodski, który pracowa³ w prosektorium i jako palacz na statku. Przez w³adze ZSRR zosta³ nazwany "trutniem z literackiego marginesu, chamem, niebieskim ptakiem, ideowo brudnym cz³owiekiem", oskar¿ony o paso¿ytnictwo i skazany na piêæ lat przymusowych robót. Nastêpnie kilkakrotnie zamykany by³ w szpitalach psychiatrycznych. Numerem pi±tym na p³ycie jest utwór po¶wiêcony Siergiejowi Jesieninowi. Krzysztof Nowiñski ¶piewa tu "¯egnaj przyjacielu". To po¿egnalny wiersz, który Jesienin napisa³ w³asn± krwi±, chwilê przed tym jak powiesi³ siê na rurze grzewczej w jednym z hoteli w Leningradzie. Nawet je¶li nie zna siê biografii kolejnych poetów, to i tak nastrój utworów sugeruje jak±¶ tajemnicê, pozwala przeczuwaæ niezwyk³e losy poetów, którym dedykowane s± kolejne numery. 

W konsekwencji Gorzyckiemu uda³o siê stworzyæ p³ytê niecodzienn±, pe³n± ró¿norakich nastrojów i emocji, niezwykle pobudzaj±c± wyobra¼niê. Rzecz do polecenia tym, którzy za ka¿dym ods³uchaniem p³yty chc± odkrywaæ co¶ nowego.

Autor recenzji: Marta Krygiel

Muzycy zespo³u Sing Sing Penelope zas³ynêli jako odnowiciele fusion lat 70. Na niniejszej, koncertowej p³ycie, przy udziale swego starego znajomego - istnej legendy krajowej muzyki improwizowanej, postaci ciesz±cej siê wielk± estym±, ale nieco enigmatycznej - trêbacza Andrzeja Przybielskiego (wspomnieæ trzeba choæby jego wspó³pracê z Helmutem Nadolskim, Czes³awem Niemenem, Tomaszem Stañk±, czy artystami z nurtu yassowego, jak i bogaty dorobek w dziedzinie muzyki teatralnej) wreszcie pozbywaj± siê piêtna epigoñstwa, jakie ci±¿y³o na ich trzech poprzednich p³ytach, wypuszczaj±c siê na znacznie bardziej swobodne (co w ¿adnym wypadku nie oznacza chaotyczne, a raczej wolne od schematyzmu i jednoznacznej kategoryzacji) obszary. W efekcie otrzymali¶my nie tylko najlepszy kr±¿ek zespo³u, ale (obok "Grzybobrania" Wojtka Mazolewskiego) najbardziej interesuj±c± krajow± jazzow± p³ytê w ostatnich miesi±cach. Mia³em przyjemno¶æ uczestniczyæ w koncercie w ³ódzkiej Jazzdze, z którego zaczerpniêta zosta³a spora czê¶æ zawartej na p³ycie muzyki. Przyznam, ¿e w jego kontek¶cie zaskoczony jestem spójno¶ci± materia³u. Wystêp, choæ w wielu momentach ¶wietny, unaoczni³ ró¿nice w muzycznej wizji oraz wra¿liwo¶ci cz³onków Sing Sing Penelope i bardziej zorientowanego na absolutnie wyzwolon± ekspresjê, przez to czêsto niesubordynowanego Przybielskiego. Na albumie (du¿e partie materia³u pochodz± z próby, która odby³a siê w Jazzdze bez udzia³u publiczno¶ci, dzieñ przed wspomnianym koncertem, a czê¶æ dodatkowo z wystêpu w bydgoskim Mózgu) jednak nie ma ¶ladu nieporozumieñ; co wiêcej - indywidualne cechy muzyków uda³o siê przekuæ w atut i zamkn±æ w bogatym, ale koherentnym d¼wiêkowym ¶wiecie. Odnajdujemy w nim nawi±zania do psychodelicznego fusion z tradycji Soft Machine, wczesnego Weather Report, jak i elektrycznego Davisa, a tak¿e free w duchu Dona Cherry`ego, w koñcu bardziej wspó³czesnych, ch³odnych, minimalistycznych konstrukcji a la Supersilent. Swoisty koloryt wnosz± tak¿e zabarwione ludowo nuty, jak np. odwo³uj±cy siê do muzyki góralskiej kawa³ek, zatytu³owany - nomen omen- Góru. Nie ma tu jednak mowy o jakiej¶ imitacji - przytaczaj±c powy¿sze nazwy pragnê jedynie wskazaæ pewn± bazê, z której wyrasta kreacja zespo³u. Zreszt± wype³niaj±ca kr±¿ek muzyka jest czym¶ wiêcej ni¿ sum± sk³adaj±cych siê na ni± elementów - sprawdza siê jako integralna, doskonale skonfigurowana ca³o¶æ. Tematy g³adko przenikaj± siê z woln±, acz operuj±c± bardzo wywa¿onymi (momentami chcia³oby siê rzec - ascetycznymi) ¶rodkami improwizacj±. Klimat p³ynnie przechodzi od transowych abstrakcji, przez poetycki, ale surowy liryzm, po nieco frywolne motywy. Przy tym ca³y czas pozostaje skupiony. Instrumentali¶ci z godn± podziwu dojrza³o¶ci± stroni± od efekciarstwa. Jednym s³owem jazz - w jak najlepszym tego s³owa znaczeniu - wyrafinowany; wyemancypowany, a jednak w pe³ni kontrolowany przez precyzyjny inkelekt. 

Autor recenzji: £ukasz Iwasiñski; ocena:5 gwiazdek

Spotkanie na szczycie - trudno nazwaæ inaczej koncertowy album jednej z tych kilku kapel, która tchnê³a u progu wieku nowe ¿ycie w scenê jazzow±, oraz legendarnego trêbacza, najwiêkszego indywidualisty naszej awangardy. Idea wspó³pracy z Przybielskim wydawa³a siê szalona, bo obdarzony outsiderskim charakterem Major Andy s³ynie z nieprzewidywalno¶ci, która nie sprzyja zespo³owej wspó³pracy. A jednak po kilku miesi±cach prób ca³a szóstka przyjecha³a z Bydgoszczy do ³ódzkiej Jazzgi, by zarejestrowaæ materia³ podczas koncertu. By³em na nim i przyznam, ¿e nie by³ to wystêp wybitny. Zespó³ by³ zestresowany rejestracj±, a do nerwowej atmosfery przyczynia³y siê ¿arty i docinki Przybielskiego (basista Patryk Wêc³awek zszed³ nawet na jaki¶ czas ze sceny). Tym wiêkszym zaskoczeniem jest p³yta tak wyborna. W poprzednich nagraniach SSP brakowa³o nieco energii, która mo¿e pojawiæ siê wy³±cznie w wersji "live", zw³aszcza u boku takiej postaci jak Przybielski. W utworach opartych na jego tematach muzycy kr±¿± uporczywie wokó³ charakterystycznych motywów przewodnich (w "W arce" sk³ada siê on z dwóch d¼wiêków!); w kompozycjach przygotowanych wspólnie na ten album odchodz± od zwartych melodii, wyp³ywaj±c w improwizacjach na niezmierzone przestwory elektrycznego free jazzu najwy¿szej próby. Ta metafora nie mia³aby sensu, gdyby nie pe³ne, zupe³nie niekoncertowe (w sensie braku jakichkolwiek niedoci±gniêæ) brzmienie. "Stirli People" si³± rzeczy prowadzi w wy¶cigu o miano jazzowej p³yty roku 2009 w Polsce. Ale nie zdziwiê siê, je¶li do grudnia nikt jej na prowadzeniu nie zmieni. 

Autor recenzji: Jêdrzej S³odkowski

Ich najnowsze nagrania wysoko oceni³y amerykañskie i brytyjskie media, tak¿e najpowa¿niejszy bran¿owy portal All About Jazz. - Tak jak scena skandynawska mia³a swoje piêæ minut, tak wkrótce zrodzi siê popyt na polsk± muzykê improwizowan± - mówi Rafa³ Gorzycki, lider zespo³u Esctasy Project. 

Ten zespó³ to ju¿ drugie pokolenie yassowej awangardy. W bydgoskich i warszawskich szko³ach muzycy poznali tajniki klasycznego i nowoczesnego jazzu, ale od paru dobrych lat tworz± muzykê wymykaj±c± siê prostej definicji. Lata 60., freejazz, funky, jazz-rock - zespó³ zmienia³ oblicza niczym kameleon. Dzi¶ siêga po kompletnie odmienne inspiracje. Najnowszy, dwup³ytowy album "Reminiscence Europae" odwo³uje siê g³ównie do muzyki XX wieku. Stockhausen, Schönberg czy Cage w po³±czeniu z jazzow± improwizacj± charakteryzuje rzadko spotykan± ¶wie¿o¶æ. Na tej bazie zespó³ tworzy minimalistyczne suity - delikatnie malowane impresje zamiast karko³omnych improwizacji. Zespó³ na nowo definiuje tradycyjne jazzowe instrumentarium. Zw³aszcza graj±cy na perkusji Rafa³ Gorzycki, który bardziej ni¿ na pulsie i wybuchowej emocji skupia siê na tworzeniu subtelnego klimatu. W budowaniu dramatyzmu i dynamiki wspieraj± go pozostali kapitalni muzycy: skrzypek £ukasz Gorewicz i flecista Tomasz Pawlicki oraz wibrafonista Pawe³ Nowicki i basista Pawe³ Urowski. Nagranie live dowodzi inwencji i sprawno¶ci m³odych jazzmanów badaj±cych granice jazzu.

Rozmowa z Rafa³em Gorzyckim - twórc±, liderem i perkusist± Ecstasy Project, a tak¿e cz³onkiem zespo³u Sing Sing Penelope

Tomasz Handzlik: Zaczyna³e¶ od Milesa Davisa? 

Rafa³ Gorzycki: Najpierw ze starszym bratem s³ucha³em The Cure, Joy Division, Dead Can Dance. Ol¶nienie przysz³o pó¼niej, kiedy przyjaciel przyniós³ nam p³ytê "We Want Miles" i koncertowe nagranie Johna Scofielda z Jazz Jamboree. W 1989 r. pojecha³em na ten festiwal i odkry³em w jazzie co¶, czego wcze¶niej nie znalaz³em w ¿adnej muzyce. Nieograniczon± wolno¶æ, spontaniczno¶æ oraz bogactwo brzmieñ, nastrojów i niewiarygodnej dla mnie wtedy ekspresji. Zacz±³em od elektrycznego jazzu, bo to poci±ga³o mnie najbardziej, a koncert Davisa z 1983 roku po prostu roz³o¿y³ mnie na ³opatki. "Miles Smiles", " Bitches Brew", "Get Up With It" - ta muzyka zaw³adnê³a mn± na parê dobrych lat.

To nie jeste¶ spadkobierc± muzycznego fermentu, jaki tworzyli Tymañski, Mo¿d¿er, Trzaska, Mazolewski i Gwinciñski? 

- Mam z tym problem, bo wci±¿ jestem uto¿samiany ze scen± yassow±, mimo ¿e by³a dla mnie tak samo inspiruj±ca jak to, czego s³ucha³em na Jazz Jamboree, czego uczy³em siê w szko³ach, i wreszcie to, czego s³ucham dzisiaj. A muzyczne ¶rodowisko Bydgoszczy i Trójmiasta by³o dla mnie naturalnym natchnieniem - stamt±d pochodzê. Yass by³ buntem. Ale to ju¿ przesz³o¶æ, nie ma do czego wracaæ. Dla mnie muzyka dzieli siê dzi¶ na dobr± i z³±. A jazz jest nisz±. Dlatego nie wa¿ne, czy grasz mainstream, awangardê, swing czy fusion - wszyscy powinni¶my graæ do jednej bramki.

Mówi siê o was "jazzmani poszukuj±cy". 

- To szufladki. Sam powiedzia³bym, ¿e jestem muzykiem, który ju¿ siê odnalaz³. Jako twórca i wykonawca.

A co oznacza poszukuj±cy? 

Jest taki nurt, ¶rodowisko artystów, którzy nie chc± powielaæ gotowych czy wcze¶niej zastanych schematów. Oczywi¶cie, nie da siê uciec od dziedzictwa, kontekstu i dorobku muzyki ju¿ zagranej, skomponowanej. Ale s± muzycy, którzy próbuj± stworzyæ oryginalne, a przede wszystkim autentyczne dla siebie brzmienie. Na tym polega sedno jazzu - d±¿yæ do w³asnego jêzyka muzycznego.

Pokolenie awangardy? 

- Awangarda to przeczucie przysz³o¶ci, dlatego wola³bym nie u¿ywaæ tego okre¶lenia. S³yszê, co graj± starsi i m³odsi koledzy - np. zespo³y 100nka czy Pink Freud. To muzyka autentyczna i ¶wie¿a. Zreszt± dzi¶ sporo mamy dobrych muzyków, którzy nie ogl±daj± siê za siebie, ale kreuj± w³asny ¶wiat d¼wiêkowy. I robi± to znakomicie. Dlatego jestem optymist±. Tak jak scena skandynawska mia³a swoje piêæ minut, tak wkrótce zrodzi siê popyt na polsk± muzykê improwizowan±.

A twoje zespo³y w jakim id± kierunku? 

- Realizujê w³asne pomys³y, tak aby jak najbardziej odpowiada³y temu, co s³yszê w swojej g³owie i co noszê w sercu. Rozgraniczmy jednak dwie formacje, w których gram - Ecstasy Project i Sing Sing Penelope. W pierwszej jestem liderem, kompozytorem i perkusist±. Tworzê muzykê, jej ideê i brzmienie, potem zapraszam muzyków z pogranicza klasyki i jazzu. Natomiast w Sing Sing Penelope gra ju¿ piêciu równowa¿nych artystów. Nie ma lidera, jest demokracja. I wbrew opiniom, ¿e w sztuce nie ma dla niej miejsca, okaza³a siê bardzo dobrym rozwi±zaniem. Muzycy wystêpuj± w wielu sk³adach, równie¿ autorskich, i s± dojrzali, dlatego mog± z tych piêciu ¶wiatów wyzwoliæ jak±¶ now±, oryginaln± jako¶æ.

Na najnowszym albumie Ecstasy Project bli¿sze jest subtelnym tonom ECM-u ni¿ szalonej, muzycznej ekstazie. 

- Ekstaza to nie tylko czerwone policzki i spocone czo³o. Kiedy zespó³ powstawa³, fascynowa³y mnie M-Base Steve'a Colemana, muzyka elektrycznego Milesa czy pó¼nego Coltrane'a. Oni wchodzili na scenê, a ta magia, ta ekstaza w³a¶nie, powstawa³a ju¿ przy pierwszym akordzie i trwa³a do koñca. Dzi¶ interesuj± mnie liryczny aspekt muzyki, wspó³czesna kameralistyka oraz brzmienia akustyczne. Dlatego Sing Sing Penelope i Ecstasy Project to nie koniec moich muzycznych wizji. Mój nowy zespó³ Trio Poems bêdzie ho³dem dla pie¶ni romantycznej, w której odkry³em nowe pok³ady energii. Schubert, Schumann, a potem to, co robili Szymanowski i Webern - to dopiero wspania³a atmosfera.

Do¶æ daleka od jazzu. 

- To moja muzyka na teraz. Wp³ywy Milesa, ECM-u, klasyków niemieckiej i amerykañskiej awangardy XX wieku. Nie twierdzê, ¿e to co¶ nowatorskiego, bo podobne rzeczy wydawa³ Blue Note. Ale ja nie chcê robiæ czego¶ na si³ê oryginalnego. Nie jestem awangardowcem. Raczej cz³owiekiem ¶rodka. I mo¿e zabrzmi to megalomañsko, ale czujê, ¿e sam jestem dla siebie przewodnikiem. rozmawia³: Tomasz Handzlik

Nieco ponad pó³ roku po wydaniu p³yty "Europae" dostajemy powtórkê z rozrywki w postaci podwójnego albumu koncertowego zawieraj±cego materia³ nagrany podczas trasy promuj±cej album. Ecstasy Project nie poszli jednak na ³atwiznê i nowe wydawnictwo zaopatrzyli w odpowiedni± ilo¶æ warto¶ci dodanej, dziêki czemu nawet posiadacze zesz³orocznej p³yty powinni zwróciæ uwagê na t± publikacjê.

Muzyka z "Europy" dojrzewa³a podró¿uj±c po Europie najwyra¼niej osierocona przez graj±cego na flecie Tomasza Pawlickiego, który pojawia siê w zaledwie dwóch nagraniach, zarejestrowanych jeszcze w czerwcu ubieg³ego roku. S± to jednak dwa z trzech utworów (trzecim jest opener "Reminiscence Europae"), które pierwotnie nie ukaza³y siê na p³ycie. Brak flecisty wymóg³ przearan¿owanie kompozycji z kwintetu na kwartet (perkusja, kontrabas, skrzypce, wibrafon), dziêki czemu nie ma tu prostych powtórek z albumu studyjnego. 

Z tego te¿ powodu w adaptowanych na czterech muzyków wersjach utworów pierwsze skrzypce najczê¶ciej graj± skrzypce, przejmuj±ce równie¿ niektóre partie brakuj±cego instrumentu. Paradoksalnie wychodzi to muzyce na dobre, czyni±c j± bardziej minimalistyczn±. Wyros³e z fascynacji europejskim jazzem oraz wspó³czesn± i awangardow± muzyk± klasyczn± kameralne kompozycje nabieraj± bardziej kontemplacyjnego charakteru, co wspaniale uchwycono zw³aszcza na p³ycie DVD, do czego przyjdzie jeszcze wróciæ. Utwory w wywa¿ony sposób przeplataj± motywy ze wspomnianych stylistyk, z tym, ¿e o typowo jazzowy ¿ywio³ zahaczaj± jedynie momentami. Najbardziej ekspresyjnym momentem albumu jest solo Rafa³a Gorzyckiego na bêbnach na pocz±tku "Adlibtitum - Allegretto rallentando". Wiêkszo¶æ z pozosta³ej jego czê¶ci wype³nia cierpliwe budowanie atmosfery poprzez oszczêdne gospodarowanie d¼wiêkami, chocia¿ nie brak równie¿ wyra¼nych melodii. Dostaje u mnie ma³e fory równie¿ za momenty pozwalaj±ce delektowaæ siê brzmieniem wibrafonu. Z tej ogólnej charakterystyki wy³amuje siê nieco "El pagedo" - najbardziej abstrakcyjny utwór w zestawie, w którym najwyra¼niej ujawniaj± siê inspiracje muzyk± powa¿n± w awangardowym wydaniu. Po konkretne nazwiska odsy³am na listê top friends na stronie MySpace zespo³u.

G³ówn± atrakcj± "Reminiscence Europae" jest niew±tpliwie kr±¿ek DVD z zapisem bydgoskiego koncertu w ramach festiwalu "Muzyka z Mózgu". Przyzwyczajenie do wydawnictw bij±cych po oczach reklamami i efekciarskimi sztuczkami daje siê we znaki po w³o¿eniu p³yty do odtwarzacza, gdy¿ menu wrêcz uderza skromno¶ci±. Nie znajdziemy te¿ fajerwerków w postaci d¼wiêku przestrzennego czy dynamicznych ujêæ z wielu kamer - ot bardzo proste wideo zrealizowane podstawowymi ¶rodkami. Muzyce bardzo jednak do twarzy w tym opakowaniu. Podobnie wygl±da z reszt± scena, na której prezentuj± siê muzycy: oszczêdna scenografia, a w³a¶ciwie jej brak, jest najw³a¶ciwszym t³em dla kompozycji Rafa³a. St±d, oprócz zespo³u, instrumentów i sprzêtu nag³a¶niaj±cego widzimy jedynie kameralne o¶wietlenie. 

Opis samej muzyki nie ró¿ni³by siê za bardzo od uwag poczynionych na temat p³yty audio. Obraz ma jednak tê przewagê, ¿e obserwowanie artystów sprawia, ¿e udziela siê nam pasja jak± wk³adaj± w grê. Jedyna, drobna uwaga dotyczy tylko realizacji: niech bêdzie, ¿e siê czepiam, ale jest nieco dziwnie s³yszeæ wibrafon po lewej stronie widz±c go z prawej strony sceny. To jednak tylko ma³e niedoci±gniêcie i nie psuje ogólnego wra¿enia, zw³aszcza, ¿e muzyka jest bardzo dobrze zmasterowana, co w po³±czeniu z ascetycznym wystrojem sceny i niezauwa¿aln± publiczno¶ci± sprawia, ¿e przez pierwsze kilka chwil trzeba si³± zmuszaæ ¶wiadomo¶æ do przyjêcia faktu, i¿ ma siê do czynienia z koncertem, a nie nagraniem studyjnym. Wra¿enie odizolowania dobrze jest sobie spotêgowaæ racz±c siê tym wystêpem w samotno¶ci. 

Przy znakomitej, wyganiaj±cej z domu pogodzie raczej ma³o jest ku temu okazji, ale koncert znakomicie ogl±da siê po zachodzie s³oñca przy szklaneczce czego¶ dobrego. Co te¿ niniejszym czyniê i wam polecam. Autor recenzji: Mateusz Krawczyk

Perkusista Rafa³ Gorzycki wyrós³ w krêgu bydgoskiego yassu. Dzi¶ kojarzony jest przede wszystkim z od¶wie¿aj±cym fusion zespo³em Sing Sing Penelope. Jednak to Ecstasy Project jest jego autorskim i - bez w±tpienia - najbardziej osobistym projektem. Grupa istnieje ju¿ 10 lat. Na przestrzeni tego okresu przesz³a szereg radykalnych transformacji stylistycznych i personalnych. Pocz±tkowo gra³a jazz o funkowym zaciêciu, inspirowany M-Base, potem romantyzuj±ce fusion w duchu ECM, w koñcu wykona³a woltê w kierunku wspó³czesnej kameralistyki, czego owocem by³a, wydana raptem kilka miesiêcy temu p³yta "Europae". Niniejszy album przynosi muzykê zarejestrowan± live (miêdzy czerwcem 2007 a styczniem 2008 roku) na bazie tamtego materia³u i w tym samym co ostatni kr±¿ek sk³adzie (choæ nie we wszystkich utworach obecny jest flecista - Tomasz Pawlicki). Na koncercie, w kilku momentach gra Ecstasy Project znów nabiera jazzowej energii - zw³aszcza w Presto cinque, w którym d¼wiêki niesie subtelny, minimalistyczny, ale szalenie wci±gaj±cy groove, w kulminacyjnym momencie nabieraj±cy nieco wiêkszej dynamiki. Muzyka przez ca³y czas pozostaje oszczêdna, skupiona, cierpliwa. Arty¶ci nie ulegaj± pokusie wylewno¶ci. Jej napiêcie, nieco mroczny liryzm i przestrzenno¶æ doprawdy mog± siê podobaæ. Instrumentarium grupy (obejmuj±ce - poza sekcj± rytmiczn± - flet, skrzypce, wibrafon) sprzyja malarsko¶ci, lecz kolorystyka jest tu stonowana, wywa¿ona. Kompetencje muzyków, w¶ród których odnajdujemy najwybitniejszych krajowych kameralistów, pozwalaj± na delikatne cieniowanie, cyzelowanie detali. W trzecim utworze El pagedo zespó³ wkracza na bardziej wyzwolone obszary. S± przepe³nione zadum± wyprawy w rejony mikrotonalno¶ci, s± abstrakcyjne konstrukcje budowane z d¼wiêkowych drobinek czy plam albo filigranowych fraz. Na zakoñczenie przywo³uj±cy s³owiañsk± nostalgiê, ale przy tym ca³kiem rze¶ki utwór Moderato recitando. To jednak nie wszystko - drugi dysk zawiera rejestracjê wideo koncertu (bez udzia³u Pawlickiego) w bydgoskim Mózgu. Zrealizowany oszczêdnie, acz doskonale oddaj±cy poetycki ton tej pe³nej szlachetno¶ci muzyki. Autor recenzji: £ukasz Iwasiñski (4,5 gwiazdki)

Rodzima scena niepokornego jazzu zas³uchanego w muzyczn± awangardê, progresywnego rocka i transowe frazy, rozkwita. 

Dowodem tego najnowszy, koncertowy album formacji Ecstasy Project, autorskiego projektu perkusisty - Rafa³a Gorzyckiego, bodaj najbardziej zapracowanego muzyka nowej fali polskiego jazzu. 

Artysta ¶wietnie znany m.in. z Sing Sing Penelope dostarcza nam wraz z kolegami (£ukasz Górewicz - skrzypce; Paw³em Nowicki - wibrafon; Pawe³ Urowski - kontrabas) wraz z pojawiaj±cym siê tylko w dwóch utworach Tomaszem Pawlickim (¶wietna partia fletu w utrzymanym zgodnie z tytu³em w metrum 5/4 "Presto Cinque"), daj nam mo¿liwo¶æ pos³uchania muzyki, w której tematy staj± siê pretekstem do budowanie niekoñcz±cych siê podró¿y do krainy spontanicznej, niczym nieskrêpowanej improwizacji. W tej muzyce tyle samo wa¿na co wirtuozeria, jest wyobra¼nia artystów oraz elegancka pow¶ci±gliwo¶æ. St±d wielkie brawa dla lidera, który mimo, ¿e jako szef móg³ zdominowania ca³o¶ci, potrafi³ skupiæ siê na swobodnym budowaniu fundamentu sekcji rytmicznej, solowe zakusy ograniczaj±c do ¶wietnego popisu w "Adlibitum - Allegretto rallentando". Gra sekcji tworzy znakomite t³o do popisów Górewicza (pos³uchajcie koniecznie!) oraz pastelowych d¼wiêkowych igraszek wibrafonisty (Nowicki). Czy to efemeryczne "El Pagedo", z lekko onirycznymi elementami i sonorystycznymi igraszkami, czy te¿ odwo³uj±ce siê do eksperymentów z pogranicza jazzu i ... Warszawskiej Jesieni "Maestoso Non Troppo", wszystko wypada przekonuj±co, pokazuj±c, ¿e Ecstasy Project nawet za cenê nie do koñca zwieñczonego sukcesem eksperymentu, woli graæ swoje ni¿ ubieraæ w cudze szaty. Podejmuje ryzyko i z d¼wiêkowych potyczek, wychodzi obronna rêk± Grupa kolejny raz potwierdza, ¿e nie przez przypadek jej nazwê wymienia siê jednym tchem obok Pink Freud czy Contemporary Noise Quintet. Ale ostrzegam, to nie jest muzyka prosta, lekka i przyjemna. Te d¼wiêki wymagaj± skupienia. Na tle ca³ej nowej jazzowej fali, propozycja najbardziej radykalna. Czasami a¿ chce siê zadaæ pytania: czy to jeszcze jazz? Dwup³ytowy koncertowy album sk³ada siê z CD (tu m.in. styczniowy wystêp w warszawskim Akwarium) i DVD zarejestrowanego w bydgoskim Mózgu. Piotr Iwicki (Gazeta Wyborcza)

...Gorzycki is a remarkable drummer in the way he works time and space, accent and beat and gets the rhythm to pulse and fill progression...Jerry D'Souza


..."Gorzycki to wspania³y perkusista...Zespó³ jest z Polski, tytu³y romañskie, ale muzyka, po prostu, jest uniwersalna."

(przeczytaj ca³± recenzjê-wersja oryginalna-english)

... Reminescence Europae to po pierwsze zapis wideo (na prawie czterdziestominutowej p³ycie DVD) koncertu, jaki zespó³ da³ w listopadzie ubieg³ego roku podczas III Festiwalu Muzyka z Mózgu w Teatrze Polskim w Bydgoszczy (sam Mózg to znany i s³awny jazzowy klub w Bydgoszczy). Piêæ kompozycji (zw³aszcza, ¿e kompozycje te s± krótsze ni¿ na za³±czonej p³ycie audio) to oczywi¶cie dla mnie za ma³o, ale lepszy rydz ni¿ nic. Nie wiadomo bowiem, kiedy bêdzie mo¿na ich zobaczyæ na ¿ywo w moim mie¶cie (choæ s± zapowiedzi, ¿e ju¿ po wakacjach). Koncert jest lekko dokumentalny, dominuj± oszczêdne ¶wiat³a i kamery (w zasadzie s± tylko trzy), ka¿dy utwór jest oddzielony chwil± przerwy. Doskona³a, skupiona cichuteñka publiczno¶æ (zupe³nie jakby jej nie by³o). Sama muzyka jest spokojna, wywa¿ona, mo¿e nawet chwilami oszczêdna. Ale zarówno s³ucha siê jak i ogl±da z wielk± rado¶ci±. Pojawiæ siê mo¿e pytanie: A gdzie DTS? Gdzie Dolby 5.1? Przecie¿ mamy dwudziesty pierwszy wiek! A ja odpowiem: Ale po co? Przecie¿ zarówno Europae jak i jej m³odsza siostra Reminescence Europae do podró¿ do ¶redniowiecznej Europy. No mo¿e nie z XIV wieku, ale z XVII czy XIX jak najbardziej. Owe stereo, lekko jakby przyt³umione, bez zbêdnych decybeli, komponuje siê idealnie z samym przes³aniem tej muzyki. Spokój, kontemplacja i oczarowanie rytmem, d¼wiêkiem, brzmieniem. Dziêki tej p³ycie mo¿emy sobie uzmys³owiæ, ¿e tak naprawdê nie wa¿ne s± rozbudowane partie menu, dodatkowe wersje d¼wiêkowe, dts, surround 5.1, a mo¿e 7.1, albo 9.1, karaoke czy inne udoskonalenia. Liczy siê tylko Muzyka. A ta jest doskona³a. 

P³yta pierwsza (mo¿e od tej powinienem zacz±c) to równie¿ zapis koncertowy materia³u z nowej ostatniej p³yty, choæ jakby dwuczê¶ciowy. Czê¶æ pierwsza, na która sk³adaj± siê utwory: Reminiscence Europae, Maestoso Non Troppo, Adlibitum - Allegretto Rallentando, Moderato Recitando zosta³y zaprezentowane warszawskiej publiczno¶ci w Akwarium Jazzarium w styczniu bie¿±cego roku. Pierwszy utwór to jakby strojenie siê orkiestry - ka¿dy muzyk gra po swojemu, swoj± czê¶æ, w swoim rytmie, co pozornie stwarza obraz chaosu. Jednak jest to chaos twórczy, bo ju¿ w okolicach trzeciej minuty pojawia nam siê ustrukturyzowana kompozycja. Mestoso to z mojej strony wielki uk³on dla Paw³a Nowickiego - za odgrzebanie i przypomnienie s³uchaczom tego niezwyk³ego d¼wiêku, jaki daje wibrafon. Instrument wydawa³oby siê zapomniany, ale jak pokazuje sukces laureata ubieg³orocznego Jazz nad Odr±, powracaj±cy do ³ask. Do tego trochê rzewnych, psychodelicznych skrzypiec i ekspresja Rafa³a Gorzyckiego. Nareszcie. Zawsze twierdzi³em, ¿e koncertowe wersje utworów wyci±gaj± z muzyko to, co najlepsze. Tak jest i w tym przypadku. Rafa³ rozpieszcza nas perkusj±, najpierw tworz±c ¶cianê d¼wiêku, a potem gwa³townie przechodz±c w minimalizm. Mo¿na powiedzieæ maksymalny minimalizm. Prze¶liczne. Minimalistycznie przechodzimy do Adlibitum, gdzie mamy kilka minut sam na sam z perkusj±. Dzieje siê tu sporo, a co najlepsze wydaje siê, ¿e nie ma w tym bêbnowaniu ¿adnej logiki czy rytmu - ale oczywi¶cie tylko nam siê wydaje. Nagle uderza nas ¶ciana d¼wiêku. Nie polecam s³uchaæ tej kompozycji g³o¶no, bo nag³e przej¶cia i ataki z ukrycia mog± przyprawiæ o zawa³ serca. Intro trwa prawie trzy i pó³ minuty, a potem pojawia siê smutny kontrabas, potem skrzypce i wibrafon. Przenosimy siê w zaklêty ¶wiat muzyki, która nie istnieje. A nawet je¶li, jest bardzo ulotna. Moderato przypomina mi Realium. Du¿o tu psychodelii, smutku i zadumy. Jednocze¶nie dziêki wibrafonowi dostajemy w prezencie jakie¶ dodatkowe, ciep³e fluidy. Choæ te dziesiêæ minut niejednokrotnie przyprawi nas o dreszcze.

... Czê¶æ druga, na która sk³adaj± siê utwory: Presto Cinque, El Pagedo zosta³y zaprezentowane publiczno¶ci zgromadzonej w czerwcu ubieg³ego roku w Pa³acu Ostromecko. Utwory te to (jak dla mnie) odrzuty z sesji do Europae, ale mog± te¿ byæ zupe³nie nowymi przed - przedpremierowymi kompozycjami. I sk³aniam siê do tej drugiej opcji, bowiem muzycznie i nastrojowo ró¿ni± siê bardzo o europejskich podró¿y. Presto to najd³u¿sza kompozycja na tym wydawnictwie, dziêki czemu od razu wybi³a siê na prowadzenie. Ale poza czasem, doskonale prezentuje siê sam± muzyk±. Jest cudownie wrêcz jazzowa, z lekkim akcentem po³udniowej Europy. ¦wietna linia basu i perkusji. Prym wod± skrzypce (pierwsze sze¶æ minut) wymieniaj±ce siê z fletem (druga czê¶æ utworu). Mo¿e trwaj±cy aktualnie we Wroc³awiu X Festiwal Kultury ¯ydowskiej SIMCHA przyczyni³ siê do tego, ale jakie¶ klezmerskie akcenty te¿ tu us³ysza³em. Jak równie¿ art.-rockowe, dziêki bardzo drapie¿nemu brzmieniu fletu. Rafa³ co jaki¶ czas wyci±ga do nas pazur, aby przypomnieæ, ¿e jego rola, choæ schowana z ty³u sceny, jest bardzo wa¿na. El Pagedo to dziwny utwór pasuje do ca³ego studyjnego albumu, ale jednocze¶nie jest zbyt abstrakcyjny, czy te¿ anty-jazzowy aby siê na nim zmie¶ciæ. Najbli¿ej mu do progresywnych, rockowych poszukiwañ z lat 70tych ubieg³ego stulecia. Trochê szalony, z pewno¶ci± psychodeliczny i opêtany. Trudny i bardzo wci±gaj±cy. Choæ mo¿e jego powstanie by³o zupe³nie inne. Nie by³em na koncercie w Pa³acu. Mo¿e El Pagedo po prostu jest efektem wspólnego jammowania, gdzie¶ nad ranem, po kilku butelkach wytrawnego czerwonego wina. Tobiasz Koprowski (8 gwiazdek)

Po bardzo interesuj±cym albumie "Realium", nawi±zuj±cym brzmieniami, klimatem i ostatinatowymi strukturami do rocka i jazz-rocka lat 70. Ecstasy Project postanowi³o zmienic stylistyczn± orientacjê w sposób tak radykalny, jak to tylko mo¿liwe. Ze sk³adu zespo³u wyrzucono wszelkie instrumenty elektryczne i elektroniczne, a na cel wziêto europejsk± tradycjê muzyki artystycznej. W efekcie kreatorskie wysi³ki zespo³u powêdrowa³y w stronê trzeciego nurtu, muzyki spod znaku Mingusa, Olivera Nelsona, Dolphy'ego. Jest to wolta i radykalna i zaskakuj±ca - Ecstasy Project z "Realium" i "Europae", to w³a¶ciwie dwa ró¿ne zespo³y, ró¿ne muzyczne ¶wiaty. Lider grupy, perkusista Rafa³ Gorzycki, znany tak¿e z formacji Sing Sing Penelope, nawi±zuj±cej do awangardy jazzu lat 60., da³ siê poznac jako artysta o eklektycznych upodobaniach, rozwichrzonych konceptach i gustach nakierowanych na bardzo ró¿ne gatunki muzyki. Pytanie, jak sobie z t± nadmiarow± wyobra¼ni± Gorzyckiego poradz± s³uchacze? Paradoksalnie nie powinno byæ z tym problemu, bo Ecstasy Project, choc zmienne, jak kobieta, jest rozpoznawalne. Decyduj± o tym, moim zdaniem, dwa elementy: kompozycje, a przede wszystkim melodyka oraz skrzypce £ukasza Górewicza, przywodz±ce na my¶l barw± i frazowaniem Zbigniewa Seiferta. Nie wiem na ile jest to kwestia rozwoju instrumentalisty, na ile koncepcji muzyki, ale na "Europae" Górewicz jako improwizator wypada zdecydowanie lepiej, jest bardziej ¶wiadomy, siêga w g³±b struktury utworu, by go twórczo rozwin±c, a jego frazowanie nabra³o jazzowej zadziorno¶ci. ¦wietnie uk³ada siê wspó³praca skrzypka ze znakomitym flecist± Tomaszem Pawlickim. Gorzycki, w roli instrumentalisty, zna umiar: gdy trzeba - trzyma puls, gdy trzeba - maluje, by po chwili zamilkn±c i to bywa, ¿e na d³u¿ej. Pow¶ci±gliwo¶æ cechuj±ca perkusistê-lidera to z pewno¶ci± cecha godna uznania. I na¶ladowania. Muzykê, momentami interesuj±co zakomponowan± i zaaran¿owan±, scala nie wybijaj±cy siê kontrabas Paw³a Urowskiego. Ca³o¶c ubarwiaj± akordowymi t³ami i smacznie dobranymi plamami d¼wiêkowymi akcje wibrafonisty Paw³a Nowickiego. Jedno, co mnie na tej p³ycie razi, to pewne naiwno¶ci w momentach, gdy zespó³ odchodzi od grania jazzowego na rzecz kreowania muzyki quasi-koncertowej, jak choæby w dra¿ni±cym banalnymi rozwi±zaniami intrze utworu "Maestoso non troppo" (samo upodobanie do nadawania utworom w³a¶nie takich, pretensjonalnych tytu³ów pomijam, bo w koñcu nie o tytu³y, i ca³e szczê¶cie, w muzyce chodzi). Pewnym minusem mo¿e te¿ byæ jednostajno¶æ muzyki, która, szczególnie w drugiej czê¶ci albumu, ulega swoistemu wyg³adzeniu niemal¿e w ka¿dym elemencie (rytm, faktura, tempo, dynamika, stosowane ¶rodki wyrazowe). Mimo koñcowych uwag zarówno Ecstasy Project, jak i nowa p³yta zespo³u z pewno¶ci± zas³uguje na uwagê i mo¿e sprawic wiele przyjemno¶ci jazzowym smakoszom. Robert Buczek (4 gwiazdki)

Dwie takie p³yty, ¿e ja przepraszam i szybko nadrabiam jedn±, a drug± opisujê awansem (wychodzi 8.02).

Wiem, nieczêsto decydujê siê tak pilnie zrecenzowaæ polskich wykonawców, ale ci tutaj to wci±¿ szczególne grono - drugie pokolenie yassowców. Ludzie, którzy terminowali u za³o¿ycieli Mi³o¶ci, Trytonów czy £oskotu, a po jakim¶ czasie to im przysz³o liderowaæ scenie poszukuj±cego jazzowego pogranicza. W dodatku reprezentuj±cy dwa najwa¿niejsze yassowe o¶rodki: Trójmiasto (Pink Freud) i Bydgoszcz (Sing Sing Penelope). Nic tylko porównywaæ.(...) 

(...)Grupa Wojtka Mazolewskiego pokazuje, ¿e w jakim¶ sensie jest na koñcu drogi (nawet je¶li bêdziemy pamiêtali, ¿e to materia³ zarejestrowany przed jego ostatnim albumem studyjnym, mo¿e nam to przyj¶æ do g³owy). Sing Sing Penelope ci±gle jest na pocz±tku - w tym sensie Pink Freud to grupa jazzowa, a SSP to yass pe³n± gêb±. Dla tych ostatnich bardziej siê wci±¿ liczy poszukiwanie ni¿ znajdywanie.

I tych te¿ - w sposób naturalny, je¶li przypomnimy sobie dwie poprzednie p³yty - zagna³o w lata 70. Kapitalny "James Bond" (numer 2 na p³ycie) kojarzy siê z najlepszymi momentami sceny Canterbury. Podobny rozmach aran¿acyjny, bez utraty dynamiki. Finezja i potê¿ne ³upniêcie w jednym. 

Z kolei koñcz±cy album "Third Man on the Moon" jako ¿ywo przypomina ju¿ bardzo konkretn± kapelê z tamtych kanterberyjskich czasów - Soft Machine. W pewnym sensie SSP maj± urok - gdy chodzi o tematy - Pink Freud sprzed kilku lat. Tyle ¿e dêciaki graj± tu wolniej, dostojniej. A Rafa³ Gorzycki na perkusji bardziej maluje nastroje, graj±c niczym klasyczni perkusi¶ci orkiestrowi i na chwilê zapominaj±c, ¿e to jazz (je¶li to w ogóle jazz). 

Ciekawe, ¿e SSP naturalnie rozbudowuj± partie klawiszy, wiêc brzmieniowo w tym punkcie oba zespo³y (PF czêsto od klawiszy stroni) zbli¿y³y siê do siebie w sposób wyj±tkowy. No dobra, aspekt improwizacji u PF jest znacznie mocniejszy, ale waha³bym siê chwilê, któr± p³ytê w³±czyæ po raz kolejny - czy SSP, których utwory (2-4-6 - te obowi±zkowo do sprawdzenia) bardzo mnie wci±gnê³y, by je poznaæ na pamiêæ, czy PF, których alchemicznych improwizacji nigdy nie spamiêtam. 

Mimo tego, ¿e jedni i drudzy uciekli w przesz³o¶æ, w lata 70., nie brzmi± dla mnie obco. Mo¿e dlatego, ¿e ta przesz³o¶æ to dla mnie, podobnie jak dla nich, kwestia pokoleniowa, okolice roku mojego urodzenia. Naturalne ¼ród³o. £o¿ysko, które mi zapewne dawa³o jakie¶ emocje, gdy jeszcze nie by³em ich w stanie odbieraæ w³asnymi zmys³ami. Nie mogê tego pamiêtaæ, ale czuæ... Bartek Chaciñski

W konkursie Jazz Radia na najlepsz± p³ytê jazzow± roku 2007, p³yta "EUROPAE" - Ecstasy Project - zosta³a sklasyfikowana w pierwszej dziesi±tce ( dok³adnie na 8 pozycji). 

S³uchacze zestawili j± w¶ród takich gwiazd jak : Wynton Marsalis, Leszek Mo¿d¿er. Album EUROPAE ulokowa³ siê nawet przed p³ytami Herbiego Hancocka, czy Anny Marii Jopek.

Zdecydowanie ³agodniejsza od poprzedniego albumu formacji. Z pewno¶ci± wp³yn±³ na ten fakt poszerzony sk³ad muzyków. Muzyków, którzy kszta³c±c siê klasycznie - chc±c nie chc±c w codziennych æwiczeniach wracaj± do dorobku artystów ¶redniowiecznych. St±d tez tytu³y utworów, które dla znawców tematu, bêd± mówi³y wszystko, za¶ dla laików - bêd± stanowi³y interesuj±ca zagwozdkê (przynajmniej tak± mam nadziejê). 

Maestoso Non Troppo rozpoczyna siê klasycznie, skrzypcami i lekkim wspomnieniem Realium. Jest bardzo melancholijnie, po chwili wchodzimy do Europy - odzywa siê wibrafon. Kurcze, ale¿ to ciekawie brzmi. Minimalizm, to g³ówny nurt kieruj±cy tym utworem. Nie ma tu ¿adnego zbêdnego d¼wiêku, i nie ma te¿ ich samych zbyt wiele. W Sempre Adagio us³yszymy wiêcej perkusji, wiêcej skrzypiec. Te ostatnie zreszt± wiod± w tym utworze g³ówn± rolê.

Allegro Vivace Animato - skojarzy³y mi siê z francusk± riwier± z lat sze¶ædziesi±tych i lekkimi filmami kryminalnymi. Doskona³e fragmenty jako podk³ad pod obrazy z kamery - oczywi¶cie czarno-bia³e. Solo Misterioso - to krótkie wprowadzenie do kolejnego utworu. Tylko pó³torej minutki, jakie¶ delikatne zwiewne mgie³ki, choæ lekko niespokojne.

Adlibitum - Allegretto Rallentando. Wreszcie Rafa³ wychodzi na pierwszy plan. Nie ¿eby mi siê nie podoba³y inne instrumenty, jest wrêcz przeciwnie. Ale jak±¶ tak± s³abo¶æ mam do perkusji. Jeden z moich ulubionych, a tak¿e najwa¿niejszych utworów. ¦wietnie brzmi±ce perkusyjne zagrania, niskie "doomowe" skrzypce, oraz smutny, psychodeliczny flet. Wibrafon rozbroi³ mnie totalnie. Dawno tego instrumentu nie s³ysza³em, a na p³ycie jazzowej - chyba w ogóle (przynajmniej w takim brzmieniu). Brzmi niesamowicie. Utwór przeskoczy³ do pocz±tku w momencie gdy licznik wskazywa³ 2:17 - co spowodowa³o ponowne odtworzenie pierwszej czê¶ci. Utwór przeskoczy³ dok³adnie o 3:20 nad ranem ostatniego dnia miesi±ca listopada. 

Solo Con Espressione - pomy¶la³em sobie, ¿e tak w³a¶nie w³osi pija poranne espresso. £ykaj± gor±c±, czarn± i gêsta jak smo³a malutka kawê, szybko popijaj± woda i Ida do pracy. Zauwa¿y³em ¿e zajmuje im to mniej ni¿ dwie minuty. Trochê dmuchaj± (jak Tomasz) potem szybki ³yk i woda dla och³odzenia i zniwelowania maksimum goryczy. 

Moderato Recitando to dyskusja moderowana, dyskusjê prowadz± skrzypce, flet i perkusja, moderatorem jest wibrafon. Okazuje siê jednak, ¿e ta Europa wcale nie jest ¶redniowieczna. Du¿o w niej nowoczesnych technologii. D³uga, odwa¿na i rzeczowa dyskusja. Na szczê¶cie panowie raczej nie wygl±dali na pok³óconych. Solo Con Dolore to smutny solowy popis, zbli¿ony do dokonañ Levina znanych z albumu "From The Cave Of The Iron Mountain". Andantino Grazioso Cantabile jakie¶ dziwne reminiscencje do Realium, choæ nie brakuje obrazów z dobrych europejskich filmów. Solowe fragmenty skrzypiec i fletu, a perkusja jakby tylko mimochodem siê pojawia³a. Brawa dla Rafa³a za umiejêtne dyrygowanie. 

Koñcz±cy p³ytê Andante Con Melanconia cos wspólnego z melancholia ma. Du¿o wibrafonu, urywany flet, potem skrzypce - instrumenty jednak przenikaj± siê i zamieniaj± rolami co jak±¶ chwilê. Rafa³ wyszed³ chyba z sesji przed tym nagraniem i mo¿e dlatego urywa siê nagle. A mo¿e muzycy improwizowali, i nagle wszed³ Rafa³? Niewa¿ne. Brzmi doskonale. .

(9 gwiazdek) Tobiasz Koprowski 

Dobre opakowania czêsto kryj± kiepskie granie, tymczasem tu jest odwrotnie. Tytu³y w rodzaju " Solo misterioso" brzmi± pretensjonalnie. A zamieszczony na ok³adce tekst o piêknej Europie budzi podejrzenie, ¿e muzycy kokietuj± unijne dotacje na kulturê. 

Kiedy jednak s³ucha siê muzyki, dziej± siê rzeczy bardziej interesuj±ce.Ecstasy Projekt to jeden z ciekawszych zespo³ów drugiej fali bydgoskiego yassu.

Lider i perkusista Rafa³ Gorzycki i flecista Tomasz Pawlicki grali kiedy¶ w Maestro trytonach Tomasza Gwinciñskiego. 

"EUROPAE" to kontynuacja tamtej ¶cie¿ki kompozytorskich kaprysów na przeciêciu muzyki wspó³czesnej, jazzu i soundtrackowych klimatów. Jazzowa sekcja rytmiczna i filharmonicy rasowo improwizuj±cy na flecie, skrzypcach i wibrafonie.

Rzecz salonowo wychuchana, ale ma swój szlachetny, oryginalny koloryt. P³yta broni siê jak kameralistyczne easy listening. Brzmi paradoksalnie, a ma to byæ komplement.

(4 gwiazdki) Rafa³ Ksiê¿yk 

...Pierwszy dzieñ festiwalu zdominowa³y instrumenty perkusyjne. Liderem Ecstasy Project jest Rafa³ Gorzycki, bydgoski perkusista z rodowodem yassowym, znany równie¿ z Sing Sing Penelope. Ecstasy, które do niedawna gra³o jako trio, w tym roku wyda³o w kwintecie p³ytê "Europae". Album jest ho³dem dla muzyki starego kontynentu. Gorzycki celowo zrezygnowa³ z instrumentów stanowi±cym o charakterze jazzu amerykañskiego i siêgn±³ po wibrafonistê, flecistê i skrzypka.

Ecstasy w ¯aku zagra³o jednak w kwartecie (bez flecisty). Zaproponowa³o muzykê g³êboko osadzon± we wspó³czesnej kameralistyce. Z g³o¶ników p³ynê³y d¼wiêki delikatne, eteryczne choæ zdecydowanie unikaj±ce ³atwych rozwi±zañ harmonicznych. Atonalny charakter nie ujmowa³ bynajmniej tej muzyce piêkna. 

Tematy takie jak "Sempre adagio" czy "Moderato recitando" (¶wietny Pawe³ Nowicki graj±cy smyczkiem na wibrafonie) mog³yby bez trudu staæ siê motywami przewodnimi dla inteligentnego europejskiego kina.

Gorzycki to muzyk, na którego nale¿y zwróciæ uwagê. Jest jednocze¶nie konsekwentny artystycznie i niezwykle aktywny je¶li chodzi o promocjê swojej twórczo¶ci. Do¶æ powiedzieæ, ¿e Ecstasy Project jeszcze w tym roku rusza na trasê koncertow± po Europie, podczas której zagra ponad dwadzie¶cia koncertów. A ju¿ w przysz³ym roku nowy album Sing Sing Penelope....Borys Kossakowski

Ecstasy Project powiêkszy³ sk³ad i ruszy³ na podbój Europy. Nie po to jednak, by burzyæ, paliæ i siekaæ na plasterki, ale by po¿yczyæ to i owo z jej muzycznego dziedzictwa. A potem oddaæ z nawi±zk±.

Rafa³ Gorzycki ma cechê w¶ród liderów zespo³ów wystêpuj±c± rzadziej, ni¿ p³etwale b³êkitne w Ba³tyku - nie zale¿y mu na tym, by s³ychaæ go by³o zawsze i najg³o¶niej. 

Nie oczekujcie wiêc albumu perkusyjnego, nawet w takim zakresie, w jakim by³ nim "Realium". Pierwsze skrzypce graj± tu raczej... skrzypce (£ukasz Górewicz), wibrafon (Pawe³ Nowicki, znany m.in. z Pink Freud) lub flet (Tomasz Pawlicki), co sprawia, ¿e zupe³nie ¶wie¿a muzyka Ecstasy Project ma klasyczny posmak, ten szczególny rodzaj dostojeñstwa, który sprawia, ¿e lepiej zabrzmia³aby w filharmonii, ni¿ zadymionym klubie jazzowym. 

To nie przypadek. Stary Kontynent w tytule p³yty, w³oskojêzyczne tytu³y utworów (nawet je¶li to tylko ¿art), ka¿± odczytywaæ "Europae" nie poprzez pryzmat tego, co wydarzy³o siê w jazzie i okolicach w ci±gu ostatnich kilkunastu lat, ale ze znacznie szerszej perspektywy. Gorzycki ambitnie czerpie z wielu nurtów dwudziestowiecznej muzyki europejskiej, wiêc jego propozycja adresowana jest raczej do fanów eklektycznych kombinacji, ni¿ stra¿ników stylistycznego puryzmu.

Okazuje siê jednak, ¿e oddalone od siebie w czasie i przestrzeni szko³y grania maj± wiêcej wspólnego, ni¿ mog³oby siê nam zdawaæ. A ju¿ na pewno interpretacja ich osi±gniêæ przez Ecstasy Project akcentuje raczej podobieñstwa ni¿ ró¿nice - mi³e dla ucha, neoklasyczne harmonie p³ynnie przechodz± wiêc w klimaty bliskie wytwórni ECM i têskne d³u¿yzny w³a¶ciwe skandynawskiej scenie jazzowej, by doj¶æ do minimalizmu wspó³czesnej muzyki improwizowanej. 

Co ciekawe, mimo ekstatycznego szyldu, zespó³ brzmi lepiej w na szczê¶cie licznych intymnych, wyciszonych fragmentach, ni¿ kiedy rozpêdza siê i zagêszcza nuty. No, ale przecie¿ nie od dzi¶ wiadomo, ¿e sztuka to domena paradoksów. 

(4 gwiazdki) Jaros³aw Szubrycht

Rafa³ Gorzycki, lider formacji Ecstasy Project, wywodzi siê z grona yassowych improwizatorów szlifuj±cych swe solówki w bydgoskim Mózgu.

Muzycy, z którymi wspó³pracuje (flecista, wibrafonista i skrzypek) to znakomici instrumentali¶ci z do¶wiadczeniem klasycznym.

Europae to intryguj±cy brzmieniowo yass. 

Muzyka kojarz±ca siê z "Out To Lunch" Dolphy`ego, tchnie oryginalno¶ci± i kompozytorsk± kompetencj±. 

Europae da siê lubiæ. (5 gwiazdek)

Ryszard Tymañski

Playboy: (01.2007) W opinii Rafa³a Ksiê¿yka nowe albumy Sing Sing Penelope Rafa³a Gorzyckiego, Marcina Maseckiego i Contemporary Noise Quintet, to nawa¿niejsze premiery polskiego jazzu nowego pokolenia

Onet: (28.12.2006) W Rankingu za 2006r w kategorii polskiej muzyki, album Sing Sing Penelope "Music for Umbrellas" z Rafa³em Gorzyckim dosta³ nominacje do najlepszej p³yty 2006r obok Tomasza Stañki "Lontano" i najnowszej p³yty Car is on Fire 

Gazeta Wyborcza: (Bydgoszcz; 5.01.2007) W¶ród najwiêkszych sukcesów artystycznych 2006 roku uznano twórczo¶æ Rafa³a Gorzyckiego z jego Ecstasy Project oraz Sing Sing Penelope ,obok Rafa³a Blechacza ,czy Macieja Cuske z Marcinem Sauterem

W poniedzia³ek oficjaln± premierê mia³ najnowszy kr±¿ek zespo³u Ecstasy Project - "Europae". 

- To pierwsza moja p³yta, z której jestem bardzo zadowolony - mówi lider grupy, Rafa³ Gorzycki 

Aleksandra Chwastek: To najspokojniejsza z twoich dotychczasowych p³yt. 

Rafa³ Gorzycki: Otaczaj±ca rzeczywisto¶æ jest bardzo natarczywa, wrêcz agresywna. Ci±g³y nat³ok informacji, wieczna gonitwa, brak czasu. W "Europae" zmieni³em tempo. 

Ze zmêczenia? 

- Z racji zainteresowañ. Jak siê tak zastanowiê, czego s³ucham w domu, to jest to gównie wspó³czesna kameralistyka, du¿o takich kompozytorów jak Webern, Szostakowicz, Bartok, czy Schöenberg.

Ha³as jest ju¿ za tob±? 

- Chyba tak. Miejsce jazz-rocka, który zawsze mnie interesowa³ zajê³a teraz forma klasyczna. "Europae" to dla mnie prze³omowa p³yta. ¦wiadoma, dojrza³a, przemy¶lana. Pierwsza, która broni siê wobec mojej w³asnej krytyki. Bo ja jestem dla siebie najsurowszym recenzentem. Nigdy nie s³ucham swoich p³yt. Tworzenie muzyki to moje ¿ycie, a paradoksalnie s³uchanie w³asnych kompozycji nie sprawia mi przyjemno¶ci. U moich kolegów w domach czêsto s³ychaæ ich nagrania, u mnie nigdy.

Z czego to wynika? 

- Z mozolnej pracy w studiu miêdzy innymi. Jak wys³ucham w³asnej p³yty tysi±ce razy kawa³eczek po kawa³eczku, to po pierwsze mam jej do¶æ.

Wreszcie uda³o ci siê tê niechêæ prze³amaæ. 

- Ju¿ dwa razy wys³ucha³em "Europae" w domu. To rzeczywi¶cie sporo jak na mnie. Ale , jak ju¿ mówi³em, nigdy wcze¶niej nie by³em w takim stopniu zadowolony z w³asnej muzyki. Pierwszy raz czujê dumê. 

Gdzie twoim zdaniem le¿y tajemnica sukcesu tego wydawnictwa? 

- W wywa¿eniu klasyki i jazzu. Nada³em formê klasyczn± muzyce improwizowanej w rozs±dny, umiarkowany sposób.

Ale nie jeste¶ przecie¿ pierwszym jazzmanem, który bierze siê klasykê. 

- Ale znalaz³em dobry pomys³ na brzmienie. Jazzmani najczê¶ciej wykorzystuj± charakterystyczne dla nich instrumentarium: fortepian, czy saksofon. A u mnie s³ychaæ wibrafon, skrzypce, flet. Te instrumenty buduj± nastrój, s± bardziej klasyczne, tylko sekcja rytmiczna jest jazzowa. Poza tym d³ugo komponowa³em utwory, które wesz³y na "Europae". Nie pos³ugiwa³em siê ¿adnym schematem. Ta p³yta to eksperyment, który okaza³ siê udany.

Od tego kr±¿ka twój zespó³ nie jest ju¿ triem. 

- Nagrali¶my j± w pi±tkê: £ukasz Górewicz - skrzypce, Tomasz Pawlicki - flet, Pawe³ Nowicki - wibrafon, Pawe³ Urowski - kontrabas i ja. Ten sk³ad to kolejna tajemnica jako¶ci albumu. Zaprosi³em ¶wietnych instrumentalistów. 

A propos koncertów. Kiedy Bydgoszczanie us³ysz± na ¿ywo "Europae"? 

- Koncert premierowy odbêdzie siê 3 listopada w Pa³acu w Ostromecku. Bardzo mi zale¿a³o w³a¶nie na tym miejscu, bo tam nagrywali¶my kr±¿ek, wiêc tam chcieli¶my p³ytê zaprezentowaæ po raz pierwszy. Pod koniec listopada (25.11.2007) zagramy tak¿e w ramach festiwalu "Muzyka z Mózgu".

Rafa³ Gorzycki to perkusista zwi±zany z wieloma formacjami z krêgu nowego jazzu. Jego aktywno¶æ nabiera coraz wiêkszego rozmachu. W³a¶nie ¶wiat³o dzienne ujrza³a druga p³yta Sin Sing Penelope "Music For Umbrellas". Artysta pracuje tak¿e nad nowym albumem swego autorskiego przedsiêwziêcia - Ecstasy Project. Ponadto niedawno udostêpni³ w formacie mp3 nagrania nieistniej±cej ju¿ grupy Jaskinia oraz sk³adankê "Rafa³ Gorzycki & Friends". O tym wszystkim (i nie tylko) rozmawia³em z muzykami Sing Sing Penelope - Gorzyckim oraz klawiszowcem Danielem Mackiewiczem i trêbaczem Wojtkiem Jachn±.

Jazz Forum: Zacznijmy od uporz±dkowania projektów, w których siê udzielacie. Przedstawcie ka¿dy z nich - na ile ró¿na jest ich koncepcja, muzyka i wasza w nich rola? 

Rafa³ Gorzycki: Sing Sing Penelope to najm³odsza grupa, w której siê udzielam. Powsta³a z transformacji psychodelicznej, jazz-rockowej formacji Jaskinia oko³o 2000 roku. Muzycy z zespo³u coraz bardziej przesuwali siê w kierunku jazzu i nie by³o ju¿ mo¿liwo¶ci pracy pod tym szyldem. Zaraz potem do³±czy³ saksofonista Tomek Glazik i trêbacz Wojtek Jachna. W tym kwintecie pracujemy do dzi¶. Jest to dla nas ciekawe do¶wiadczenie, bo w SSP nie ma lidera. Ka¿dy ma trochê inne korzenie muzyczne. To bardzo ¶wie¿e podej¶cie, moim zdaniem, bo mo¿emy sobie bez ryzyka krytyki, czy trzymania konkretnej linii przez lidera, eksperymentowaæ z ró¿nymi stylami, formami, brzmieniami. To przygoda. 

Ecstasy Project to z kolej klasyczny zespó³ z upartym, namolnym kierownikiem - czyli mn±. Mam bardzo konkretn± wizjê brzmienia i ekspresji tego projektu i j± realizujê - od kompozycji po wybór studia nagraniowego. 

Trzecia formacja, w której gram, to Maestro Trytony, prowadzona przez Tomka Gwinciñskiego. W MT gram ju¿ 11 lat i ca³y czas Tomasz mnie zaskakuje. Jaki¶ czas temu grali¶my kameraln± muzykê wspó³czesn± do spektaklu "Ubu Król", teraz w triu du¿o swingów, standardów jazzowych. Du¿o siê od niego nauczy³em - pewnej bezkompromisowo¶ci w tworzeniu, ¶wiadomo¶ci, co chcesz przez muzykê przekazaæ. 

Uczy³em siê u Piotra Biskupskiego, Miros³awa ¯yty (ojciec £ukasza), by³em przez jaki¶ czas na Bednarskiej, a z drugiej strony pozna³em w³a¶nie Tomka Gwinciñskiego, S³awka Janickiego, Tymona czy Trzaskê - artystów z trochê odmienn± wizj± wspó³czesnego jazzu. Jestem przez to bogatszy o do¶wiadczenia muzyczne, wejrza³em w ró¿ne filozofie i podej¶cia do aktu tworzenia. Teraz to wszystko wykorzystujê do rozwijania w³asnego jêzyka muzycznego.

Daniel Mackiewicz: W chwili obecnej poza SSP grywam w zespole Sami Szamani (du¿a 5-8 osobowa dru¿yna z m.in. Glazikem i Gruchotem z SSP), a od niedawna w ciekawym kwartecie o roboczej nazwie Cyclists, w którym poza mn± graj±: Wojtek Wo¼niak - bas (ex-Variete), Jacek Buhl - perkusja (ex-4 syfon), dj Grzana - gramofony. Oba sk³ady to, w porównaniu z SSP, znacznie radykalniejsze wej¶cie w swobodn± improwizacjê po³±czon± z mocnym, breakbeatowym groove'em perkusji. Zespo³y te charakteryzuje maksymalna doza demokracji, w ¿adnym nie by³o, nie ma i raczej nie bêdzie lidera.

Wojtek Jachna: Ja, poza SSP, gram w Mordach oraz, wraz z Tomkiem Glazikiem, w nowym projekcie braci Kapsów - Contemporary Noise Quintet. My¶lê, ¿e to mo¿e byæ du¿e zaskoczenie. Materia³ jest nagrany i jak dobrze pójdzie, to na jesieñ bêdzie p³yta. No i czasem jestem rastamanem, bo incydentalnie udzielam siê w bydgoskim Dubska.

JF: W³a¶nie ukaza³a siê druga p³yta zespo³u Sing Sing Penelope "Music For Umbrellas". Opowiedzcie jak powstawa³y kompozycje, jak przebiega³a sesja.

DM: P³yta powsta³a w ci±gu trzech dni w szubiñskim studiu Electric Eye prowadzonym przez braci Kapsów. My¶lê, ¿e byli¶my zdecydowanie lepiej przygotowani do tej sesji, mieli¶my materia³ ograny na koncertach. Jednak studio zaskoczy³o nas na tyle pozytywnie, ¿e pozwolili¶my sobie na nieprzewidywalno¶æ. Na p³ytê wszed³ np. utwór "Chickens", który by³ po prostu "czap±" zagran± po rozstawieniu instrumentów - w ramach soundchecku. Spodoba³ siê i zosta³, mimo tego, ¿e nie ma pocz±tku, który znikn±³ z dysku w nieznanych okoliczno¶ciach. (¶miech) Po dwóch dniach nagrywania mieli¶my oko³o 85 minut muzyki, z której ciê¿ko nam by³o co¶ wyrzuciæ. 50 minut wesz³o na "Music For Umbrellas", zosta³o ponad 30 minut eksperymentów z elektronik± i akustyk±, które, je¶li ¿ycie nie zweryfikuje, zamierzamy wydaæ wczesn± wiosn± 2007 r. wraz z dodatkiem DVD z koncertu nagranego jesieni± 2005 r. w Mózgu.

RG: Zaraz po wydaniu debiutanckiego albumu SSP bardzo du¿o eksperymentowali¶my z nowymi dla nas brzmieniami, pomys³ami metrycznymi, form±. Tomasz (Glazik) kupi³ sporo elektroniki, Daniel przyniós³ nowe analogowe klocki, Wojtek (Jachna) s³ucha³ du¿o Blue Note z lat 60. i przynosi³ piêkne melodie. Ja oczywi¶cie zg³êbia³em stary ECM. Mieszanka wybuchowa. Tak w³a¶nie powsta³o te piêæ kompozycji, które s± na nowej p³ycie. Jak wspomnia³ Daniel, nagrali¶my wiêcej materia³u, który jednak stylistycznie odbiega od tego, co znalaz³o siê na "Music For Umbrellas" - to rzeczy inspirowane muzyk± konkretn±, wspó³czesn± kameralistyk±, awangard± jazzu. Na "Music For Umbrellas" przygotowali¶my materia³ utrzymany w jednej estetyce - bêd±cej wynikiem ewolucji idei z debiutanckiej p³yty.

JF: Jak by¶cie okre¶lili tê ewolucjê? Debiut SSP by³ wyra¼nie pod wp³ywem tradycji jazz-rocka lat 70., ze wskazaniem na Soft Machine. Czy zgodzicie siê, ¿e dzi¶ zespó³ - nadal odwo³uj±c siê do kanonu z epoki od elektrycznego Davisa, przez 

Weather Report, po wspomniane Soft Machine - jednocze¶nie ¶mielej zerka na wspó³czesn± scenê neo-fusion, choæby t± z Chicago (Isotop 217)? 

DM: Nie jestem w stanie porównaæ naszej muzyki do czegokolwiek, co siê obecnie gra. Je¶li chodzi o sugestiê dotycz±c± naszych zapêdów archeologicznych (¶miech), czyli wp³ywu Soft Machine, Milesa Davisa, Weather Report, nie bêdê zaprzecza³, ¿e ten wp³yw na to, co robimy, jest ogromny. Je¶li za¶ chodzi o zestawienie obu p³yt SSP, to wydaje mi siê, ¿e jest w nich pewna konsekwencja, ale "Music For Umbrellas" oceniam jako album zdecydowanie dojrzalszy, zarówno pod wzglêdem muzycznym, jak i produkcyjnym, brzmieniowym. Mam nadziejê, ¿e pi±ta p³yta zespo³u bêdzie bardziej spójna. (¶miech) Jest nas piêciu, rz±dy mamy demokratyczne, wiêc i o jeden kierunek czasem trudno. 

WJ: Brzmienie zespo³u, takie a nie inne instrumentarium - electric piano, stare organy, syntezator Nord, tr±bka, tenor - ju¿ samo to narzuca skojarzenia z epok± jazz-rocka. Zauwa¿ jednak, ¿e numery, które przynios³em na p³ytê - "Walce bydgoskie" czy "Black Minority" - gdyby zosta³y zagrane bez elektrycznych instrumentów, z akustycznym fortepianiem, zabrzmia³yby klasycznie jazzowo. A tak brzmi± jak - nazwijmy to - neo-fusion. Fakt, ¿e ja uwielbiam to wczesne, drapie¿ne fusion. To co by³o potem - pó¼ne Return to Forever z Alem Di Meol±, pó¼ne Soft Machine, ju¿ mi siê mniej podoba. W pewnym momencie fusion sta³o siê pu³apk± i co bardziej rozgarniêci jazzmani wrócili do akustycznego grania. A dzi¶ pojawia siê w innej formie, s± nowe mo¿liwo¶ci brzmieniowe (bo przecie¿ o brzmienie, barwê i klimat tutaj przede wszystkim chodzi), s± laptopy. Mnie poci±ga istnienie tych dwóch ¶wiatów obok, np. tego, co robi Adam Pieroñczyk. Nasza muzyka jest inna, prostsza formalnie, ale chyba w tym jest jej si³a. Cieszy mnie te¿ to, ¿e wielu ludzi zauwa¿a jej "s³owiañsko¶æ" - tak mówiono po naszych koncertach Niemczech. Ba, jeden go¶æ w Berlinie powiedzia³ nawet, ¿e kojarzy mu siê to co gramy z muzyk± Niemena, który te¿ przecie¿ flirtowa³ z jazz-rockiem, ale robi³ to po swojemu. To mi³e. Swoj± drog±, nie wiem, w któr± stronê pójdzie ten zespó³. Jest wiele inspiracji, bardzo ró¿nych. I to chyba dobrze.

JF: Rafa³, niedawno udostêpni³e¶ w formacie mp3 nagrania projektu, z którego wyros³o SSP - Jaskinia, oraz sk³adankê "Rafal Gorzycki & Friends - 1999-2003". Sk±d ten pomys³? 

RG: Krzysztof Piekarczyk z portalu Serpent.pl otwiera³ nowy sklep internetowy. Zaproponowa³ mi, ¿ebym udostêpni³ swoje nagrania archiwalne, które nie by³y nigdy oficjalnie wydane. Nigdy o tym nie my¶la³em, ale trochê siê tego nazbiera³o. Wiedzia³em, ¿e nie ma szans ¿eby to wydaæ na CD, bo wiêkszo¶æ z tych projektów ju¿ nie funkcjonuje. Mo¿e za 30 lat, kiedy bêdziemy s³awni, z okr±g³ymi brzuchami. (¶miech) Tam jest sporo dobrej muzyki. 

JF: Warto przy okazji przypomnieæ historiê Jaskini - na p³ycie wyst±pi³ m.in. jeden z nestorów naszego free, postaæ bardzo uznana, ale nieco tajemnicza - Andrzej Przybielski oraz Janusz Zdunek. Jak dzi¶, po kilku latach, oceniacie ten materia³?

RG: Przygotowuj±c master dla Serpentu przes³ucha³em tê p³ytê, chyba pierwszy raz po piêciu latach. S± tam naprawdê piêkne kompozycje (np. "Space Mantra" Daniela Mackiewicza z drugim tematem Janusza Zdunka) i piêkne sola Andrzeja Przybielskiego. To wielki trêbacz. Gdyby tyle nie pali³, by³by razem ze Stañk± na szczycie, albo nawet wy¿ej. Jestem pewny. Ja te¿ zagra³em tam dobre solo. S± tam jednak i rzeczy, na które bym teraz siê nie zdecydowa³. Ale to ju¿ historia.

DM: Ja w ogóle nie s³ucham p³yt, w których nagraniu uczestniczy³em. Uwa¿am jednak, ¿e to bardzo dobry materia³, jestem z niego zadowolony - miêdzy nami mówi±c, bardziej ni¿ z debiutu SSP. (¶miech) Nagrali¶my tê p³ytê ponad sze¶æ lat temu, nie pamiêtam szczegó³ów, poza tym, ¿e siedzieli¶my w studiu bardzo d³ugo i wydali¶my mnóstwo kasy. (¶miech) Teraz za tê forsê nagraliby¶my cztery albumy. Improwizowany utwór "Only You", nagrany wraz z Andrzejem, uwa¿am za najlepszy na p³ycie i jeden z lepszych, w jakich nagrywaniu dane mi by³o uczestniczyæ. Zespó³ Jaskinia zakoñczy³ dzia³alno¶æ kilka miesiêcy pó¼niej, by daæ miejsce Penelopie.

JF: Na sk³adance "Rafal Gorzycki & Friends" us³yszeæ mo¿emy m.in. utwory projektu Red Eye of Mintaka, flirtuj±cego z drum'n'bassem i hip-hopem. Czy poci±gaj± was poszukiwania tzw. nowych brzmieñ? 

RG: To by³ projekt skrzypka Sebastiana Gruchota, który jest zakochany w tej estetyce. Teraz studiuje saksofon w Norwegii i tam kontynuuje ten romans z nowym zespo³em Ape. A swoj± drog± co¶ jest z tymi skrzypkami - wielu gra na saksofonie. Sebastian gra te¿ z nami w SSP. Na "Music For Umbrellas" jest jego ekstremalnie ekspresyjne solo. Z tego krêgu stylistycznego najbardziej podchodzi mi jungle, ale to chyba oczywiste, zwa¿ywszy, ¿e jestem perkusist±. Rzeczy z krêgu jungle, d'n'b, hip-hop to nie jest dla mnie nowa muzyka. Doceniam jej atuty: brzmienia, rytmikê, ciekawe podzia³y. Niektórzy uwypuklaj± jej walory taneczne, a ja jednak wolê tañczyæ przy muzyce takich ludzi jak Prince czy James Brown. S±dzê, ¿e w ka¿dym gatunku muzyki elektronika odgrywa ju¿, lub bêdzie odgrywaæ du¿± rolê. To, po prostu kolejny instrument i to wcale nie nowy. Pos³uchaj muzyki konkretnej, a to po³owa XX wieku - eksperymentów Cage'a, Stockhausena. 

JF: Kiedy mo¿emy spodziewaæ siê nowej p³yty Ecstasy Project?

RG: Do studia chcê wej¶æ wczesn± jesieni±. Ide± albumu, który nosiæ bêdzie tytu³ "Europea", jest swoisty ho³d z³o¿ony europejskiej muzyce improwizowanej i kameralnej. To ma byæ kontra dla amerykañskiej wspó³czesno¶ci. Dla mnie to, co dzieje siê teraz w Europie, jest ciekawsze od wiêkszo¶ci produkcji z USA. EST, Stañko, ca³a scena skandynawska, ECM. Uwielbiam Rypdala. Poza tym ca³a liryka - od Szymanowskiego, Blachera i Szostakowicza po Komedê i Seiferta. Ale i z amerykañskiego olbrzymiego dziedzictwa bliskie jest mi brzmienie Blue Note z lat 60. - Dolphy, Tony Williams, Hutcherson, Hill i kwintet Davisa z lat 60. To by³ najlepszy okres dla jazzu amerykañskiego. 

Zreszt± ¿yjemy w czasach globalnej wioski i pewne trendy siê naturalnie krzy¿uj±, uzupe³niaj±. Dla ECM-u nagrywa wielu amerykañskich artystów. Najlepsze p³yty Abercrombiego, Marka Feldmana, DeJohnette'a s± nagrywane w³a¶nie na starym kontynencie. Kiedy¶ chcia³em emigrowaæ do USA, teraz jestem dumny z tego, ¿e jestem Europejczykiem. P³ytê chcê nagraæ w warunkach akustycznych podobnych do du¿ych studiów telewizyjnych z lat 60. Osi±gn±æ specyficzne brzmienie i naturaln± ekspresjê grania na ¿ywo. 

Album nagrywamy z wibrafonist± z Trójmiasta - Paw³em Nowickim, znanym z Pink Freuda czy Kobiet, ale specjalizuj±cym siê przede wszystkim w muzyce wspó³czesnej. Prowadzi on zespó³ perkusyjny Kwartludium, który czêsto zapraszany jest na Warszawsk± Jesieñ.

JF: Wielu jazzmanów twierdzi, ¿e domen± tej muzyki jest wolno¶æ. Co waszym zdaniem wyznacza granice wolno¶ci w muzyce? 

RG: Co masz na my¶li, mówi±c "tej" muzyki? Jakiej? Muzyka jest jedna. Niewa¿ne, czy grasz fugê Bacha, koncert fortepianowy Schoenberga, czy "Take the A-Train". Ka¿da muzyka musi "poruszaæ". Wolno¶ci nie nale¿y myliæ z chaosem. S±dzê, ¿e wa¿na jest ¶wiadomo¶æ tego, co chcesz powiedzieæ i w jakiej formie. Nie ma wypowiedzi bez formy. To jest ograniczenie samo w sobie. Moim zdaniem nie ma stuprocentowej wolno¶ci. 

WJ: Niew±tpliwie muzyka jazzowa kojarzy siê z wolno¶ci±, ale... my¶lê, ¿e istot± sprawy jest kontrolowanie tej wolno¶ci. Oczywi¶cie jest free jazz, ale mnie osobi¶cie nie przekonuj± te ekstremalne rzeczy. Osobi¶cie bli¿ej mi np. do Stañki z okresu "Music For K." - ta muzyka ma straszny cios, jest gwa³towna i mocna, ale jednocze¶nie ma formê. A ponadto wykonuj± j± fantastyczni muzycy. My w SSP miewamy ci±goty do kolektywnej improwizacji i jest z tym ró¿nie - czasem fantastycznie, a czasem naprawdê s³abo. Pewnie bêdziemy siê coraz bardziej otwieraæ na takie formy grania, dla mnie jednak rzecz± najwa¿niejsz± jest komunikatywno¶æ - nie poci±ga mnie granie "frytek" dla trzech kolegów na sali, bo reszta uciek³a. Na koncertach jest sporo improwizowanych rzeczy, ale staramy siê to kontrolowaæ. Zbyt wiele widzia³em koncertów improwizowanych, na których spad³em prawie z krzes³a z nudów. Oczywi¶cie jest problem subiektywnego odbioru: jednemu mo¿e siê co¶ podobaæ, komu¶ innemu nie.

JF: SSP oraz Ecstasy Project zosta³y dostrze¿one przez presti¿owe media jazzowe na ¶wiecie, zbieraj± bardzo pochlebne opinie. Czy przek³ada siê to na dystrybucjê i sprzeda¿ waszych p³yt, na koncerty?

RG: Otrzymali¶my kilka zaproszeñ na du¿e festiwale w Europie i USA, mamy propozycje dystrybucji w Australii, Stanach.

£ukasz Iwasiñski

"Absolutnie wspania³y i porywaj±cy album"

P³yta zosta³a wydana pod szyldem PolishJazz.com (Polish Jazz Network), du¿ego i prê¿nego medium, które za oceanem promuje naszych polskich twórców jazzowych. Zapytacie wiêc, dlaczego zdecydowa³em siê na napisanie kilku s³ów o tym wydawnictwie na ³amach tego portalu. Odpowied¼ jest prosta. P³yta jest tak dobra, tak smutna i tak bardzo interesuj±ca, ¿e plu³bym sobie w brodê, gdybym nie spróbowa³ was zachêciæ do zapoznania siê z t± muzyk±. Ta p³yta to awangarda na ³amach portalu, który dla wielu jest awangardowy.

Ecstasy Project Trio to bydgoski zespó³ za³o¿ony w roku 1998 przez Rafa³a Gorzyckiego, który dobiera³ muzyków potrzebnych do osi±gniêcia odpowiedniego brzmienia na pierwszej p³ycie Ecstasy Project (tak te¿ pierwotnie nazywa³ siê zespó³). Potem, w ramach zmian, które nierzadko maj± miejsce w nowych zespo³ach, utworzy³o siê trio (pod obecn± nazw±) w sk³ad którego, poza Rafa³em Gorzyckim, wchodz± £ukasz Górewicz i Patryk Wêc³awek i w roku 2005 drugi album grupy, zatytu³owany Realium, ujrza³ ¶wiat³o dzienne.

P³yta rozpoczyna siê psychodeliczn± przestrzeni± klawiszy, przypominaj±cych mi p³yty The Drop – Briana Eno (1997) w tych piêknych pojedyñczych d¼wiêkach fortepianu, czy Pictures At An Exhibition – Isao Tomity (1975)> w ca³ej reszcie. Zupe³nie niejazzowo.

Realium II - tu jest ju¿ bli¿ej do jazzu, choæ nie do koñca. Perkusja jazzowa, lecz skrzypce... Nie s± stricte jazzowe, nie s± te¿ klasyczne. To co¶ pomiêdzy z dodatkiem potê¿nej dawki rozpaczy. P³acz±, smuc± siê i przygniataj±. Utwór powolutku siê rozkrêca i dzieje siê w nim coraz wiêcej i wiêcej, ale nadal jest bardzo, bardzo smutno. I to jest przepiêkne. A potem nadchodzi wiosna.

Realium III to optymistyczny, choæ spokojny utwór, gdzie ciekawie brzmi perkusja i afrykañskie bêbny. Za¶ d¼wiêki wydobywane przez skrzypce od czwartej minuty kojarz± mi siê z Ozric Tentacles. Nadci±gaj± tatarskie kohorty, to Realium IV.

Na szczê¶cie ich atak mo¿na odeprzeæ, choæ jedynym znanym mi sposobem to od³±czenie zasilania. A tak naprawdê, bardzo interesuj±ce intro na bêbnach, bêbenkach i werblach. Intro, które trwa ponad trzy minuty, jednocze¶nie wyczerpuj±c swój limit gry. Potem jest ju¿ tylko fortepian i ¿a³o¶nie brzmi±ce skrzypce. Choæ niezupe³nie, jeszcze na koñcu lider zespo³u wzbudzi³ w nas niepokój – tym razem talerzami.

Realium V - przez d³ug±, d³ug± chwilê zastanawia³em siê czy nie za¶piewa Artur Rojek. Na szczê¶cie nie, a sam utwór zmienia sw± charakterystykê na zdecydowanie mi bli¿sz±. Zawodz±cy bas (wah-wah), ciekawy akompaniament gitary i oczywi¶cie, gdy ju¿ traci³em nadziejê – skrzypce. I nag³e zakoñczenie.

W Realium VI g³ówny instrument (skrzypce) wdaje siê w dyskusjê ze wszystkimi instrumentami i moim zdaniem mimo podchodów i ciekawych form, przegrywa z perkusj± (która schodzi ze sceny ostatnia). Choæ bój wiedzie za¿arty – a mo¿e to tylko przekomarzanie siê?

Realium VII to znów przepiêkne, lecz zarazem niesamowicie smutne skrzypce. Po d³u¿szej chwili na plan pierwszy wychodzi gitara basowa, choæ snów otaczaj± j± przetworzone skrzypce. A gdzie¶ w oddali, w lewym dolnym kanale s³ychaæ Briana Eno. Na zakoñczenie przenosimy siê do ciep³ej i s³onecznej Holandii, a to za pomoc±

Realium VIII, które od razu skojarzy³o mi siê z Robin Nolan Trio. Wszystkie instrumenty wspó³graj±, ale ka¿dy z nich ma swoj± chwilê - i fortepian i klawisze i gitara i bas. To najbardziej jazzowy utwór na ca³ej p³ycie. Tempo siê zmienia, ka¿dy z instrumentów chce byæ przez tê chwilê najwa¿niejszy i ka¿demu siê udaje. I tylko tulipany wyci±gaj± siê ku s³oñcu.

Powtórzê. Jest smutno, chwilami bardzo smutno. Jest psychodelicznie i nieszablonowo. Jest czêsto niejazzowo (w tradycyjnym sposobie rozumienia tego okre¶lenia). Jest cudownie, ¶wietna odmiana w otaczaj±cym nas zaklêtym krêgu nijakiej komercji, która nic a nic nie wnosi do naszego ¿ycia, a wrêcz przeciwnie - wiele nam odbiera. Odbiera nam wolê my¶lenia, s³uchania, pojmowania muzyki, rozmawiania z muzyk±. Ecstasy Project Trio bardzo realnie pozwala nam odetchn±æ i choæ przez te piêædziesi±t minut przenie¶æ siê do nierealnego Realium, gdzie czeka na nas Muzyka. Gdy za¶ czas siê skoñczy, pozostaje nam... przenie¶æ siê tam z powrotem. Tobiasz "Anorak" Koprowski

"Prze³om nast±pi w Europie"

Mówi siê o nich, ¿e s± najwiêksz± nadziej± polskiego jazzu i ¿e przewodz± pokoleniowej zmianie warty na krajowej scenie. Doceniono ich tak¿e w Wielkiej Brytanii, gdzie debiutancki album trafi³ do pierwszej dziesi±tki zestawienia najwa¿niejszych p³yt awangardowych 2005 roku. We wrze¶niu wydali drugi album "Music For Umbrellas".

£ukasz Warski: Herbie Hancock powiedzia³ przy okazji jednej z wizyt w naszym kraju, ¿e polscy muzycy s± ¶wietnie wyszkolenie technicznie, ale stoj± w miejscu, tkwi± w tradycji. Czy Sing Sing Penelope jest swego rodzaju przeciwieñstwem tego typu postawy?

Rafa³ Gorzycki, perkusista Sing Sing Penelope: Dok³adnie powiedzia³, ¿e nie rozumie, czemu tak wybitni instrumentali¶ci wci±¿ nagrywaj± standardy i nie poszukuj± nowego jêzyka. Przypomnia³em tê wypowied¼ podczas wywiadu o przysz³o¶ci jazzu, ale nie tylko w Polsce. S±dzê, ¿e jazz bêdzie ¿y³, póki bêd± twórcy, którzy szukaj± nowych rozwi±zañ. I w tym kontek¶cie muzycy Sing Sing Penelope - czyli my (¶miech) - chcemy znale¼æ nasz w³asny jêzyk. Jeste¶my w drodze. Nie wiemy, dok±d trafimy. To spore ryzyko, ale nie chcemy i¶æ wydeptanymi ¶cie¿kami. Mo¿emy zab³±dziæ, ale mo¿emy te¿ doj¶æ na dziewicze tereny. Sama ta muzyczna podró¿ jest piêkn± przygod±.

Co jest zatem najwa¿niejsze dla muzyków jazzowych - poza talentem oczywi¶cie? Umiejêtno¶ci techniczne, intuicja czy do¶wiadczenie?

To jest wa¿ne pytanie. Ostatnio czyta³em felieton Lecha Borowca o tym, co powodujê, ¿e jeden muzyk jazzowy jest ikon±, a inny nie. My¶lê, ¿e to jest podobne pytanie, bo dotyka istoty... Odsy³am do "Diapazonu". W moim odczuciu wa¿na jest ¶wiadomo¶æ. Co? Dlaczego? Po co? To jest zagadnienie, które powinno byæ obowi±zkowe na zajêciach w szko³ach muzycznych. Jaki ma byæ twój przekaz? Z czym siê identyfikujesz? Odpowiedzi pomagaj± w byciu autentycznym, a to w jazzie jest niedoprzecenienia. Mówisz - talent... Wcale nie talent - utalentowani ludzie czêsto przez to s± leniwi i nie walcz±, ale do¶wiadczenie ju¿ tak. Przychodzi razem z dojrza³o¶ci±, która te¿ jest wa¿na. Poza tym to, od czego nikt nie ucieknie: praca, praca...

Wasz debiutancki album "Sing Sing Penelope" znalaz³ siê w pierwszej dziesi±tce najlepszych awangardowych p³yt zesz³ego roku wg londyñskiej stacji Last FM. Media okre¶laj± was jako najwiêksz± nadziejê polskiego jazzu i formacjê, która jest odpowiedzialna za zmianê warty na krajowej scenie muzyki improwizowanej. Jak przyjmujecie tego typu sformu³owania?

- Z dystansem. Kto¶ co¶ napisze, kto¶ przedrukuje. My wiemy, gdzie jeste¶my, na jakim etapie. To oczywi¶cie bardzo mi³e. Ka¿dy twórca jest trochê pró¿ny. Fakt, ¿e jest du¿o jazzu m³odego pokolenia wysokiej próby i to cieszy. Je¶li kto¶ uwa¿a, ¿e i my siê do tej grupy zaliczamy i o tym pisze, to cieszy podwójnie. Ale najlepsze lata s± przed nami.

Powiedzia³e¶, ¿e granie koncertów to rodzaj psychoterapii. Dla ciebie czy dla publiczno¶ci?

- Mia³em na my¶li siebie. Tak dzia³a na mnie ca³a muzyka. Nie tylko kiedy gram. Kiedy s³ucham p³yty lub jestem na koncercie podobnie. S±dzê, ¿e bez muzyki w moim ¿yciu by³bym du¿o trudniejszym i zaburzonym cz³owiekiem. Ta forma zapomnienia, rado¶ci, ekstazy, duchowo¶ci, rzeczywi¶cie jest dla mnie rodzajem terapii.

Drugim twoim najwa¿niejszym przedsiêwziêciem jest Ecstasy Project. Czy jest to odskocznia od Sing Sing Penelope?

- W Sing Sing Penelope nie ma lidera, w Ecstasy Project jest. Ja nim jestem. To podstawowa ró¿nica, która ci±gnie za sob± lawinê innych. Mówi³em o idei i przekazie. W Ecstasy Project ¶wiadomie poszed³em w innym kierunku. G³êbokiej liryki, spokoju. Przygotowujê trzeci± p³ytê i bêdzie to ju¿ muzyka z pogranicza wspó³czesnej kameralistyki i jazzu rodem z ECM czy Blue Note. Inna bajka.

W¶ród swoich inspiracji wymieniacie miêdzy innymi Milesa Davisa. W czwartek minê³a 15. rocznica jego ¶mierci. Jak oceni³by¶ jego wp³yw na muzykê, nie tylko jazzow±?

- Rzeczywi¶cie. To ju¿ 15 lat. Pamiêtam, ¿e kiedy dowiedzia³em siê o ¶mierci Davisa, to siê pop³aka³em. Serio. Mia³em 16 lat i postanowi³em graæ z Milesem. Zacz±³em uczyæ siê angielskiego, wiêcej æwiczyæ. No, ale nie zd±¿y³em... To jasno pokazuje, jak du¿y wp³yw mia³a na mnie muzyka Davisa. Teraz brakuje kogo¶, kto poci±gnie jazz do przodu, jak Davis kiedy¶ to uczyni³. "Bitches Brew" to krok milowy. S± próby artystów w USA, ale moim zdaniem prze³om nast±pi w Europie. Niebawem. W przeci±gu 10-15 lat.

Jazz dla smaku. Wyrafinowany, ale jak¿e przystêpny. Smak kontynentalny, momentami nieco ekscentryczny i eksperymentalny. Jednak zadowoli mi³o¶ników klasycyzmu, jazzowej wirtuozerii. Sza³u uniesieñ, co da siê ujarzmiæ skomplikowan± konstrukcj±.

Taka w³a¶nie jest nowa p³yta bydgoskiego kwintetu Sing Sing Penelope. "Music for umbrellas" to hybryda improwizacji oraz oczywistych wyznaczników gatunku, posadowiona w ¶wiecie popkultur, a wiêc ³atwiejsza. Bardziej przystêpnie zagrana- oby³o siê bez ha³asowania, rozbuchanego melodramatyzmu czy mistrzowskich popisów. Muzyka hipnotyzuje swoj± swobod±, brakiem nakazów i przedziwn± logik± konstrukcji, która wci±¿ daje poczucie lekko¶æi i motyli w brzuchu.

Do yassowych standardów pododawane s± a to rozmyte ambienty i zdzicza³e harmonie ("Chikens"), a to improwiazje w stylu ugrzecznionych Pink Freud ("Fis & Love) a nawet podró¿e sentymentalne na electroklikach w "La Couchete".

Muzyka dla parasolek broni polskiego fusion zaciekle. Nie robi tego jednak krzykami, fanfaradami czy sciek³ym jaz(z)gotem. Zwyciê¿a ot tak, bez zbytniego wysi³ku, lekko i z pomys³em. Wywo³uj±c przy okazji u¶miechy i przepastne oceany wspomnieñ, jak to kiedy¶ by³o piêknie.    Agata Wo¼niczka

Czasami mam ochotê zabawiæ siê w "futurologa" i napisaæ recenzjê p³yty przed jej wys³uchaniem. W wielu przypadkach mia³bym do¶æ du¿± szansê, by moje "proroctwa" pokry³a siê z rzeczywisto¶ci±. Jednak¿e w odniesieniu do nowej muzyki Sing Sing Penelop by³by to daremny trud i ca³± pracê diabli by wziêli.

Nuty uwiecznione na "Music for Umbrellas", w porównaniu z debiutanckim albumem zespo³u, s± lepiej pouk³adane, mniej jest ¿ywio³owego spontanu, wiêcej dyscypliny i pow¶ci±gliwo¶ci, a jednocze¶nie twórczo¶æ kapeli nie straci³a na emocjonalno¶ci. Konstrukcje poszczególnych utworów s± bardziej wywa¿one, sposób budowania napiêæ - dojrzalszy.

Du¿o jest w nowej muzyce SSP spokoju, przestrzeni, refleksyjno¶ci, oszczêdnych, wysmakowanych planów instrumentów elektronicznych (SSP to kolejny zespó³ w którym do³±sk powracaj± stare, dobre brzmienia analogowych syntezatorów, oragnów, elektrycznego pianina), ale s± te¿ konkretne, motoryczne groovy, mocne riffy instrumentów dêtych i spora dawka dobrej energii.

Nie s± to zmiany szokuj±ce, ale wypada zauwa¿yæ, ¿e w przypadku zespo³ów szukaj±cych inspiracji w muzycznie buzuj±cych latach 60. i 70. ochota do radykalizacji, czy wrêcz anarchizacji muzyki bywa przemo¿na.

Sing Sing Penelop idzie inn± drog±, zachowuj±c przy tym ci±g³o¶æ stylistyczn±. Bywa te¿, ¿e zespo³y stosuj±ce elektroniczne instrumentarium oraz rockowe struktury rytmiczne z czasem coraz bardziej zaczynaj± grawitowaæ w stronê rocka, upraszczaj± formê, a improwizacja zaczyna przegrywaæ z tym co ¶ci¶le ustalone. Tak¿e w tych elementach, z jazzowego puktu widzenia, SSP idzie w stronê rozwoju, nie redukcji.

Natomiast "Music for Umbrellas" postrzegana jako ca³o¶æ zdradza, tak mi siê wydaje, "frakcyjno¶æ" wewn±trz zespo³u. Debiutancki album przyniós³ materia³ do¶æ jednolity, teraz pomys³y zmierzaj± w ró¿nych kierunkach, co owocuje eklektyzmem. Warto w tym miejscu zwróciæ uwagê, ¿e Rafa³ Gorzycki i Patryk Wec³awek graj± równie¿ zupe³nie inn± muzykê w Ecstasy Trio. Zespó³ ten chyba od jakiego¶ czasu ugrz±z³ w niemo¿no¶ci dalszej realizacji i teraz Gorzycki i Wec³awek "wk³adaj±" elementy estetyki Ecstasy Trio do muzyki granej przez Sing Sing Penelope (czego na pierwszej p³ycie SSP nie by³o).

Tendencja ta nie ma jednak wymiaru ogólnej zasady, lecz podlega silnym fluktuacjom "rozrywaj±cym" stylistyczn± spójno¶æ "Music for Umbrellas". "Rozrywanie" owo nie prowadzi jednak do destrukcji, nie jest dra¿ni±ce, a przej¶cia miêdzy poszczególnymi patiami s± p³ynne i przekonuj±ce. Najlepszym przyk³adem w tym wzglêdzie jest 10-minutowa suita "Fis & Love", ze znakomitymi, przetwarzanymi elektronicznie partiami skrzypiec Sebastiana Gruchota (czemu tylko w tym jednym utworze?!).

Na przeciwnym biegunie eklektycznego rozwichrzenia jest koñcz±cy p³ytê utwór "Summa musica", w którym zespó³ uraczy³ s³uchaczy porcj± do¶æ nieporadnego sonoryzmu o ambientowym posmaku, który trzydzie¶ci lat temu rzuci³by gawied¼ na kolana, a i dzisiaj byæ mo¿e sprawdza siê na koncertach, na p³ycie jawi siê jednak do¶æ infantylnie.

O g³ównym nurcie albumu decyduj± jednak takie utwory, jak ballady "Chickens" (z solem Jachny, który inteligentnie, bez cienia epigonizmu, czerpie z Tomasza Stañki) i "La couchette", soczysty "Black Minority", który jako ¿ywo przywodzi na my¶l dokonania Pharoaha Sandersa (¶wietne, potê¿nie brzmi±ce partie Glazika), czy pulsuj±ce napiêciami "Walce bydgoskie", a wiêc utwore o stricte jazzowym, akustycznym charakterze, w których instrumenty elektryczne i elektroniczne (graj±cy jak zwykle z wyczuciem i inteligencj± jedynie celne i wa¿one d¼wiêki Daniel Mackiewicz) stanowi± jedynie subtelne, nie wybijaj±ce siê, choæ istotne dope³nienie.

"Music for Umbrellas", mimo uwag, to znakomita p³yta. Je¿eli zespó³ nie straci zapa³u i weny jego przysz³o¶æ bêdzie malowaæ siê nader interesuj±co.    Robert Buczek

"Lubiê takie Poniedzia³ki, czyli Sing Sing Penelope w Re"

Bydgoska formacja jest w³a¶nie ¶wie¿o po wydaniu swojej drugiej p³yty „Music For Umbrellas” i koncert w klubie Re odby³ siê w ramach promocji tego wydawnictwa. Muzycy Sing Sing Penelope do perfekcji opanowali ju¿ umiejêtno¶æ budowania utworów od ciszy przez pe³ne energii rozwiniêcia do ponownego uspokojenia.

Regu³a ta sta³a siê do¶æ przewidywalna, ale na koncertach sprawdza siê bezb³êdnie, szczególnie w obszarze, który obra³a do penetracji Penelopa. Utwory zespo³u w swoim klimacie przypominaj± momentami ¶cie¿ki d¼wiêkowe do filmów sensacyjnych z prze³omu lat 70tych i 80tych, przez co ich dramaturgia przywodzi na my¶l skojarzenia z napiêciem adekwatnym dla filmowej fabu³y. Penelopa wpisuje siê w nurt jazzu

skupionego g³ównie na klasycznej strukturze temat-improwizacje-temat. Szczerze mówi±c brakowa³o mi w trakcie koncertu pokrêconych i pe³nych przedêæ improwizacji Tomasza Glazika znanego te¿ z 5 Syfon.

Miejsce to wype³ni³y g³ównie melodyjne partie solowe Wojciecha Jachny na tr±bce i do¶æ efektowne solo Rafa³a Gorzyckiego graj±cego w Penelopie na bêbnach lidera formacji Ecstasy Project. Do tego wszystkiego pikanterii doda³y bezb³êdne w swoim brzmieniu, przesterowane organy Fender Rhodes obs³ugiwane przez Daniela Mackiewicza. By³o co¶ pogañskiego w grze Mackiewicza, co potraktowa³em jako rekompensatê za lekk± sceniczn± nieobecno¶æ Glazika.

Na koncert przysz³o, co prawda zaledwie kilkana¶cie osób, ale za to wype³ni³y przestrzeñ zaczepnymi tekstami pod adresem zespo³u. Jachna odpowiada³ na nie wdziêczn± autoironi± garbi±c siê nad mikrofonem w przerwach miêdzy utworami. Niech ¿yje interakcja. Kameralno¶æ ma jednak swoje zalety.

Sing Sing Penelope to dzi¶ najwiêksza nadzieja polskiego jazzu. Pierwsza p³yta stanowi³a próbkê elektrycznego jazzu z lat 70.

Najnowsza " Music for Umbrellas" , to udane po³±czenie tamtych brzmieñ z klubow± oraz rockow± awangard±. Nie ma jednak mowy o schlebianiu masowym ,tanecznym gustom. Zespó³ kontynuuje raczej eksperymenty z rytmem zaczête przez Mlesa Davisa  w okresie " Bitches Brew".

Hipnotyczne pêtle, zmys³owe pog³osy oraz kolorystyczne czary klawiszowca Daniela Mackiewicza znakomicie wspó³graj± z akustycznymi improwizacjami. Trudno jednak oprzeæ siê wra¿eniu, ¿e Sing Sing Penelope najlepsze ma jeszcze przed sob±. Micha³ Mendyk

Rozpoczyna siê niepozornie, przestrzennie, muzycy zdaj± siê stroiæ swoje instrumenty, tak aby najlepiej nastroiæ s³uchacza: kre¶l± dla niego gar¶æ delikatnych d¼wiêkowych szkiców. To z nich w³a¶nie, na przestrzeni kilku nastêpnych minut powstan± struktury z chwili na chwilê spójniejsze, a pó¼niej ju¿: konkretne. Mniej wiêcej w ten sposób swoj± now± p³ytê rozpoczyna bydgoski kwintet Sing Sing Penelope, mocno zwi±zany ze scen± kultowego Mózgu, a co za tym idzie, maj±cy równie¿ yassow± przesz³o¶æ. Tak jak jednak yass stara³ siê szukaæ w±skich, mniej znanych ¶cie¿ek jazzu, tak „Music For Umbrellas” zdaje siê eksplorowaæ g³ówny nurt gatunku, gdzieniegdzie tylko zdobi±c go mniej lub bardziej zaskakuj±cymi nutami. Dla smaku.

S³uchaj±c tej p³yty bliski jestem postawienia hipotezy, wed³ug której yass stanowi jedynie formê przej¶ciowa, bêd±ca którym¶ z kolei punktem artystycznego dojrzewania muzyków tworz±cych ten nurt. Wygl±da bowiem na to, ¿e bliski tradycyjnym formom jazz dla parasolek jest znacznie bardziej interesuj±cy, bywa do granic porywaj±cy, zosta³ równie¿ znakomicie zagrany i zrealizowany. Nie bez powodu ubieg³oroczna, debiutancka p³yta SPP uznana zosta³a przez Last.fm za jedn± z najlepszych tego rodzaju produkcji na ¶wiecie. „Music For Umbrellas” sprawia podobne wra¿enie – tymi d¼wiêkami bez ¿adnych kompleksów mo¿emy siê chwaliæ na zachodzie, podobn± pulsacjê, nowo-jazzow± elektrykê znajdziemy w twórczo¶ci tak cenionych dzi¶ sk³adów jak Wibutee (Norwegia) czy Triosk (Australia).

Co stanowi o sile tego materia³u? Banalna odpowied¼ – potencja³ kompozycji. Budowane wed³ug tradycyjnych jazzowych regu³ pora¿aj± swobod± i klimatem, posiadaj± równie¿ – jak siê wydaje – nieograniczone mo¿liwo¶ci oblepiania ich improwizacjami. Muzykom SPP uda³o siê wiêc zbudowaæ kunsztowne, pulsuj±ce w³asn± energi± konstrukcje, znakomicie sprawdzaj±ce siê jako podstawa dla instrumentalnych dialogów i sprzeczek. Saksofon, tr±bka, flet, elektryczne pianino czy tabla tocz± tu momentami zaciête i twórcze boje, tak aby doj¶æ ostatecznie do pe³nego harmonii porozumienia, gdzie¶ po drodze wprawiaj±c s³uchacza w najzwyczajniejszy na ¶wiecie zachwyt. Gdy dodamy do tego momentalne, ambientowe nalecia³o¶ci („Chickens”), eksperymentalne odjazdy („Summa Musica”) b±d¼ grê na skrzypcach zaproszonego do sesji Sebastiana Gruchota („Fis and Love”), przyjdzie nam zazdro¶ciæ parasolkom takiej muzyki.

Sing Sing Penelope stworzyli nieco ponad 50 minut muzyki, której odbiór upaja, sprawia autentyczn± przyjemno¶æ. Wiêcej – duch tego albumu przypomina s³ynne nagrania z cyklu Polish Jazz, szczególnie te, które siêga³y po estetykê fusion. Nie mam w±tpliwo¶ci, ¿e postawiona obok nagrañ choæby legendarnego Laboratorium, muzyka dla parasolek wybroni³aby siê bez wiêkszego problemu. Czekamy na wiêcej, tymczasem puszczamy siê w wir tego ¶wietnego materia³u. Krzysiek Stêplowski

W ¿yciu nie wpad³bym na to, ¿e parasole s³uchaj± takiej dobrej muzyki. Patrzcie pañstwo, cz³owiek ¿yje z parasolem pod jednym dachem i tak ma³o o nim wie.

Choæ ich debiut fonograficzny to sprawa zaledwie sprzed dwóch lat, pocz±tków Sing Sing Penelope doszukiwaæ siê mo¿na w ubieg³ym stuleciu, a konkretnie w 1999 roku. W sk³ad formacji wchodz± muzycy zwi±zani m.in. z Variete, Mazzollem, Ecstasy Project Trio, Maestro Trytony, Kultem, Mordami itp. itd. Choæ lista to d³uga i personel wyszkolony jak rzadko, Sing Sing Penelope nie wiedzieæ czemu wci±¿ okre¶la siê mianem "jednej z najwiêkszych nadziei polskiego jazzu". W pozytywnym tym okre¶leniu kryje siê pu³apka, bowiem mo¿e ono sugerowaæ, ¿e jeszcze trzeba stosowaæ wobec nich taryfê ulgow±, ¿e s± dobrzy jak na m³odych. Nieprawda. S± dobrzy, po prostu dobrzy.

Ze skomplikowanych arytmetycznych wyliczeñ wynik³o mi, ¿e na przygotowanie debiutanckiego materia³u mieli a¿ piêæ lat, a "Music For Umbrellas" stworzyli w zaledwie dwa lata. Mimo to nowa p³yta jest du¿o bogatsza i bardziej ró¿norodna od poprzedniczki. Wiêcej tu kolorów i wiêcej kontrastów. Od subtelnych, ledwie s³yszalnych bulgotów i szelestów ("Summa Musica"), przez ha³a¶liw± frikow± galopadê ("Fis & Love"), a¿ po plemienne - i p³omienne zarazem - afrykañskie rytmy w kulminacji "Black Minority". Tytu³ utworu pewnie zreszt± wzi±³ siê od tych tam-tamów... Nie obrazi³bym siê, gdyby Sing Sing Penelope rozwinêli w przysz³o¶ci te pomys³y. Zreszt±, którychkolwiek by nie rozwinêli, bêdzie dobrze.

W koñcu mamy do czynienia z jedn± z najwiêkszych nadziei polskiego jazzu...

Jaki¶ czas temu mia³em okazjê pos³uchaæ bardzo udanego koncertu. Wtedy do Andrychowa zjecha³a m³oda bydgoska formacja Sing Sing Penelope. Od tego momentu ze sporym zaciekawieniem czeka³em na now± p³ytê. I oto jest. "Music For Umbrellas"

Sing Sing Penelope to zespó³ za³o¿ony w Bydgoszczy w 2000 roku przez muzyków graj±cych na sta³e w wa¿nych polskich formacjach jazzowych, awangardowych i postrockowych. Za swoj± drogê obrali po³±czenie w³asnych do¶wiadczeñ kreuj±c now± i bardzo ciekaw± stylistykê jazzow±. Po 3 latach twórczej pracy latem 2004 r. zespó³ nagra³ swój diebiutancki materia³."

Taki krótki biogram serwuje nam strona internetowa zespo³u. Obecnie w sk³ad Sing Sing Penelope wchodz±: perkusista Rafa³ Gorzycki, saksofonista Tomasz Glazik, trêbacz Wojciech Jachna, pianista Daniel Mackiewicz i basista Patryk Wêc³awek. A warto dodaæ jeszcze, ¿e Daniel Mackiewicz wywodzi siê z legendarnej psychodelicznej formacji Variete. I jeszcze to, ¿e na p³ycie go¶cinnie zagra³ skrzypek Sebastian Gruchot, a jego rozgrzany do czerwono¶ci wystêp w utworze "Fis & Love" to moim zdaniem najlepsze solo ostatnich kilku miesiêcy w polskim jazzie. I to chyba jest w³a¶nie dobry moment, aby powiedzieæ kilka s³ów o p³ycie.

Je¿eli nas³uchali¶cie pochwa³ na temat Cinematic Orchestra i wroc³awskiego Skalpela, a z drugiej strony uwa¿acie, ¿e w gruncie rzeczy niewiele siê dzieje w tej muzyce spod znaku Ninja Tune... Je¿eli lubicie klimatyczny, mroczny i odrobinê transowy jazz, przypominaj±cy trochê ¶cie¿kê d¼wiêkow± do krymina³u, proszê zaopatrzyæ siê w ten kr±¿ek. Sing Sing Penelope udowadnia, ¿e mo¿na twórczo rozwijaæ dorobek wypracowany w latach dziewiêædziesi±tych przez polsk± scenê jassow±. Udowadnia te¿, ¿e po trzydziestu latach ci±gle jest mnóstwo rzeczy do odkrycia w stylistyce, któr± Miles Davis uprawia³ w latach siedemdziesi±tych. I nie trzeba przy tym popadaæ w mia³kie i prowincjonalne fusion. Po trzecie za¶ Sing Sing Penelope udowadnia, ¿e krwisty i klimatyczny jazz podlany elektronicznym sosem mo¿e smakowaæ prawie ka¿demu. Janusz Jab³oñski (Radio Kraków)

Czy gracie jazz?

Zdecydowanie tak. Ale jazz to szerokie pojêcie. Istnieje wiele podgatunków tego nurtu. Nasza muzyka ma jazzow± harmoniê, oparta jest na swingu i jej istotn± czê¶ci± s± improwizacje. Nie jest to jednak klasyczny jazz. Pozwalamy sobie na ró¿ne eksperymenty. Ale, jak powiedzia³ Herbie Hancock, "Muzyka jest tylko wtedy ¿ywa, gdy siê rozwija". Dlatego nie ogl±damy siê wstecz, tylko robimy swoje.

Wasze nagranie znalaz³o siê jednak na sk³adance z muzyk± elektroniczn± "Sleep Well" - wydan± przez wytwórniê Requiem Records.

Bo elektronika odgrywa wa¿n± rolê w tym, co robimy. To jednak nie moja zas³uga. Odpowiadaj± za ni± dwaj koledzy z zespo³u Tomek Glazik i Daniel Mackiewicz. Graj± oni na starych, analogowych syntezatorach, które emituj± niesamowite brzmienia. 

Wytwórnia Tone Industria, reklamuj±c Wasz± debiutanck± p³ytê z ub. roku pisa³a, ¿e prezentujecie "transow± rytmikê o klubowym charakterze".

To chyba za du¿o powiedziane. Nie znam muzyki klubowej, bo jej nie s³ucham. Bli¿sza mi jest stara elektronika, podana w akustycznym kontek¶cie. Ale faktem jest, ¿e wraz z basist± Patrykiem Wêc³awkiem gramy silnie transowe struktury rytmiczne. Mo¿e niektórym kojarz± siê one z muzyk± klubow±.

Recenzent "Jazz Forum" stwierdzi³ z kolei, ¿e odwo³ujecie siê do tradycji jazz-rocka.

Nie da siê ukryæ - widocznie ma dobre ucho. Decyduje o tym przede wszystkim u¿ycie basu elektrycznego przez Patryka. Ja te¿ czasem pozwalam sobie na prostsze groove`y, o ile takie s± potrzeby aran¿acyjne. Co prawda uczy³em siê graæ, s³uchaj±c jazzowych perkusistów, ale ostatnio lubiê pos³uchaæ Johna Bohnama z Led Zeppelin czy Stewarda Copelanda z Police. To ¶wietni muzycy.

Jeste¶cie z Bydgoszczy. Na ile wasza muzyka wyrasta z rozkwitaj±cego tam w latach 90. "yassu"?

Wymy¶lenie tego terminu by³o jedynie ¶wietnym posuniêciem marketingowym, którego autorem by³ Tymon Tymañski. W rzeczywisto¶ci "yass" to m³ody i trochê awangardowy jazz. Taka by³a energia Mi³o¶ci, £oskotu czy Maestro Trytonów. Termin "yass" pozwoli³ im zaistnieæ na skostnia³ej scenie jazzowej i umar³ z czasem ¶mierci± naturaln±. 

Jak powstaj± wasze utwory?

Nie ma w¶ród nas lidera, który przynosi³by na próby gotowe nuty. Ka¿dy daje co¶ od siebie. Czêsto zarysy poszczególnych utworów rodz± siê podczas spontanicznych jamów. 

Na ile wa¿na jest w waszej twórczo¶ci improwizacja?

Jest esencj± i celem tego, co robimy. Lubimy fragmenty aran¿owane, ale najwiêcej miejsca przeznaczamy w³a¶nie na improwizacje. Nie s± to jednak dzikie popisy w stylu free - nasze utwory zawsze maj± konkretny szkielet rytmiczny i temat, które s± baz± do swobodnych wypowiedzi poszczególnych muzyków.

Nagrywacie w³a¶nie nowy album. Czego siê mo¿emy po nim spodziewaæ? 

Bêdzie bardziej dojrza³y od debiutu. Popu¶cili¶my podczas pracy nad nim wodze muzycznej wyobra¼ni. Choæ mo¿e to wygl±daæ na paradoks, bêdzie na nim zarówno wiêcej akustycznego, jak i elektronicznego grania. rozmawial Pawe³ Gzyl &

Polski jazz sta³ siê modny, ale wci±¿ wiele w nim do odkrycia.Modê na jazz czuæ dzi¶ w Polsce na ka¿dym kroku. Na szczê¶cie nie tylko w wypadku owych sk³adanek starych przebojów, które opatrzone pieczêci± „smooth jazz” rozchodz± siê jak ¶wie¿e bu³ki. Nasze gwiazdy gatunku – Tomasz Stañko i Leszek Mo¿d¿er – bij± na g³owê w rankingach sprzeda¿y p³yt wykonawców pop. Pupilami modnej prasy lifestyle’owej s± m³ode grupy ³±cz±ce jazz z hiphopem i elektronik±: Pink Freud, Robotobibok, Skalpel. Nawet awangardowi improwizatorzy koncertuj± regularnie we wszystkich wiêkszych miastach, a ich doroczny szczeciñski festiwal Musica Genera nale¿y do najlepszych na ¶wiecie.

Paradoksem tej koniunktury jest fakt, i¿ najmniej widoczni s± ci arty¶ci, którzy w zasadzie wytyczaj± g³ówny nurt. Graj± bowiem rasowy jazz, nowoczesny, ale mocno osadzony w tradycji, a przez to bardziej odporny, tak na schlebianie nowinkom, jak i masowym gustom. Czy¿by dlatego pozostawali w cieniu? Takich muzyków przecie¿ nie brakuje, a o ich impecie i potencjale najlepiej daj± znaæ trzy ostatnio wydane albumy.

Album „Realium” tria Ecstasy Project przywo³uje europejskie tradycje jazzu lirycznego. Sekcja rytmicza i skrzypce kreuj± tu dobrze zintegrowane brzmienie, które marzycielsk± elegancjê a la ECM ³±czy z transowym nerwem. Wyobra¼my sobie Jean-Luca Ponty skrzy¿owanego z Soft Machine.

Muzyka jest chwilami nieco przes³odzona, ale jej atutami s± hipnotyczny koloryt i rytmiczny nerw. S³ychaæ, ¿e zespo³em dowodzi perkusista. Rafa³ Gorzycki bêbni³ w zespo³ach bydgoskiej sceny yassowej, przeszed³ fascynacjê funky.

Teraz jego do¶wiadczenia doskonale równowa¿± siê z melodyjnym zaciêciem skrzypka £ukasza Górewicza.….Ka¿da z tych p³yt jest inna, ka¿da oryginalna za spraw± lirycznego pierwiastka, który od zawsze okre¶la³ smak rozs³awiaj±cy polski jazz. A klimat dla tej muzyki znów mamy równie sprzyjaj±cy, jak w jej z³otych latach 60. Arty¶ci nie zawiedli, reszta zale¿y ju¿ tylko od otwartych uszu s³uchaczy. Rafa³ Ksiê¿yk

Niestety nie mog³em uczestniczyæ w koncercie "M³ody Polski Jazz" podczas tegorocznej edycji Warsaw Summer Jazz Days. ¯a³ujê, bo mniej wiêcej od po³owy lat 90. trwa na polskiej scenie konstruktywny ferment i co rusz pojawiaj± siê zjawiska interesuj±ce, niezdolne, co prawda, zrewolucjonizowaæ oblicza rodzimej muzyki improwizowanej, mog±ce jednak wnie¶æ znacz±cy wk³ad w jego od¶wie¿enie.

Si³a tak zwanej sceny yassowej polega³a niegdy¶, pomimo mnogo¶ci inspiracji, przede wszystkim na kreatywnym odczytaniu ducha amerykañskiej muzyki lat 60. Debiutuj±ce obecnie zespo³y (swoj± drog± wielu spo¶ród ich cz³onków stanowi³o niegdy¶ drugoplanowe postaci ¶rodowiska skupionego wokó³ bydgoskiego klubu Mózg) chêtniej odwo³uj± siê do modelu jazzu eklektycznego, otwartego na wp³ywy rozmaitych, mniej lub bardziej popularnych gatunków, ze szczególnym wskazaniem na estetykê progresywnej muzyki klubowej. W twórczo¶ci Pink Freud czy Robotobiboka jazz staje siê wiêc jednym z wielu sk³adników wielobarwnej stylistycznej mozaiki, rzadko tak naprawdê najistotniejszym. 

Niemniej interesuj±co wypadaj± artystyczne poczynania takich zespo³ów jak Sing Sing Penelope czy Chromosomos (uczestnicy wspomnianego koncertu), którym nie chodzi o poszukiwanie oryginalno¶ci poprzez prze³amywanie granic jazzu, lecz raczej o znalezienie w³asnego miejsca w obrêbie istniej±cych ju¿ kanonów. Nie przez przypadek odwo³uj± siê obie formacje, choæ w bardzo ró¿ny sposób, do tradycji jazz-rockowej. Podobnie jak klasykom lat 70. chodzi im bowiem o wzbogacenie jazzu elementami innych stylów bez zatraty jego brzmieniowej to¿samo¶ci.

Debiutancka p³yta Sing Sing Penelope - grupy kierowanej przez perkusistê Rafa³a Gorzyckiego (zwi±zanego wcze¶niej z formacjami ¶rodowiska yassowego) - zaskakiwaæ mo¿e swym stylistycznym konserwatyzmem, zw³aszcza s³uchaczy zwabionych marketingow± etykietk± "transowego jazzu elektronicznego z elementami nowoczesnej muzyki klubowej i elektronicznej". 

Album stanowi w gruncie rzeczy znakomit± warsztatowo i wiarygodn± artystycznie próbê zmierzenia siê z klasycznym idiomem jazz-rockowym. Dominuj± rozbudowane utwory rozwijaj±ce siê wokó³ solowych popisów poszczególnych muzyków. W improwizacjach daje o sobie znaæ sk³onno¶æ do ³±czenia krótkich, wyrazistych fraz, czêsto zapêtlonych wokó³ pojedynczych, sugestywnych motywów. Pojawiaj± siê wiêc momenty transowego uniesienia, wyrastaj±ce jednak nie z elektronicznego minimalizmu, lecz z tradycji elektrycznego jamu.

Oblicze stylistyczne albumu wzbogacaj± znacz±co improwizacje saksofonisty Tomasza Glazika. Ekstatyczne brzmienie jego tenoru w sposób intryguj±cy kontrapunktuje bardziej zwarty i ch³odny styl wypowiedzi pozosta³ych muzyków. Najciekawsz± osobowo¶ci± wydaje siê jednak klawiszowiec Daniel Mackiewicz. Mroczny, zarazem niezwykle bogaty styl harmoniczny, sprawia, ¿e jego solówka w "Hosannie" nale¿y do najciekawszych momentów albumu. Propozycja Sing Sing Penelope zainteresowaæ mo¿e nawet najbardziej wymagaj±cych fanów klasycznego jazz-rocka, jednak wielbiciele nurtów progresywnych poczuæ siê mog± rozczarowani. Micha³ Mendyk

Debiutowe nagranie bydgoskiego zespo³u Sing Sing Penelope o tym samyum tytule powsta³a po 2 latach jej istnienia. Sing Sing Penelope powstali z yassowej grupy Jaskinia, pocz±tkowo pod wp³ywem jazzrocka lat 70., stopniowo jednak przyjmuj±cej szersze spektrum wp³ywów od elektronicznych fuzji, psychodelii a¿ do free jazzu.

Po rozszerzeniu i zmianach personalnych sk³ad pod kierunkiem do¶wiadczonego perkusisty Rafa³a Gorzyckého ustabilizowa³ siê w postaci: Daniel Mackiewicz – elektryczne pianino i analogowy syntezator, Tomasz Glazik – tenor a baryton saksofon, syntezator, Wojciech Jachna – tr±bka i Patryk Wêc³awek – gitara basowa i perkusja.

Sing Sing Penelope w muzyce poruszaj± siê na krawêdzi dziko¶ci i spokoju, przy czym we wspólnych pasa¿ach „free“ s± wyra¼nie silniejsi i bardziej przekonuj±cy. Utwory s± ustrukturyzowane w dwóch stylowych pozycjach: dynamiczne freejazzowe pasa¿e, w których brzmi± saksofonowe sola Tomasza Glazika, wyra¼nie przeplataj± siê z bardzo spokojnymi partiami osobnych instrumentów. Po wspólnych, dynamicznych wej¶ciach nastêpuj± d³ugie, zlewaj±ce siê solowe pasa¿e, w których dominuje zgranie gitary basowej i elektronicznych organów (Hosanna) a ich sola ewokuj± wczesne Soft Machine z Robertem Wayettem (Kabunga).

Zgranie instrumentów dêtych w przeciwieñstwie do tego pozwala przypomnieæ sobie okres freejazzu a w lu¼niejszych, melodyjnych pasa¿ach nawet liryczne odwo³anie do Krzysztofa Komedy. Istotn± rolê gra w muzyce grupy elektronika, która jej brzmienie odró¿nia od brzmienia tradycyjnego jazzowego kwintetu. Jej wykorzystanie jest jednak raczej minimalistyczne – Mackiewicz z Glazikiem tworz± ciche elektroniczne ¶ciany podkre¶laj±ce solowe pasa¿e. Grupa jest dziêki temu zdolna do grania tak na festiwalu czysto jazzowym, jak na festiwalu muzyki elektronicznej, co ¶wiadczy o umiejêtno¶ciach muzyków oraz potencjale wspólnej improwizacji, która w wyst±pieniach na ¿ywo gra zasadnicz± rolê.

Po³±czenie purystycznej elektroniki z akustycznym jazzem wskazuje sensown± drogê pozbawion± radykalizmu, nie pozostaj±c± jednak przy epigoñskim powtarzaniu i tworzy niezale¿ne wyobra¿enie na temat wspó³czesnego jazzu. Karel Kouba

Kilka s³ów na temat historii Sing Sing Penelope?

Daniel Mackiewicz: Zaczê³o siê od projektu Konrad Wallenrod. Grali¶my wtedy w lokalnych klubach. Potem zaczê³o siê to rozrastaæ, teraz budujemy sieæ marketingow± (¶miech)

Ale jakie¶ cele pozabiznesowe te¿ chyba macie?

DM: Jako cele po¶rednie w zasadzie, nie bawimy siê w zbêdne idee. Ok., powa¿nie – zespó³ powsta³ oko³o 4-5 lat temu. Wcze¶niej wystêpowali¶my w ró¿nych sk³adach i teraz te¿ w ró¿nych siê udzielamy. Wa¿na rzecz – niedawno wydali¶my p³ytê.

Rafa³ Gorzycki: Gdzie¶ w 2001 roku nagrali¶my album jako Jaskinia. Jednak gitarzysta (wspó³za³o¿yciel wraz z Danielem i Patrykiem) wy³±czy³ siê ze sk³adu i to jakby zablokowa³o mo¿liwo¶æ u¿ywania nazwy Jaskinia. Trudno nam wydaæ ten album, a to ciekawy materia³ – gra tam Andrzej Przybielski na tr±bce i Janusz Zdunek. Ciê¿ko nak³oniæ wydawcê, do wypuszczenia p³yty zespo³u, który nie istnieje i nie jest to zespó³ jakich¶ gwiazd.

A co z Ecstasy Project?

RG: Esctasy Project nagra³o drug± p³ytê, która lada dzieñ bêdzie mieæ swoj± premierê.

Równolegle prowadzisz oba projekty?

RG: Ja nie jestem liderem Sing Sing Penelope. To zespó³ bez lidera sensu stricto – kompozytora, który przynosi gotowe kawa³ki. Pomys³y rodz± siê przewa¿nie na próbach, przerabiamy je wspólnie i rodz± siê z tego utwory. Je¶li chodzi o Ecstasy Project, to druga p³yta jest ca³a skomponowana przeze mnie. W jej nagraniu bra³ udzia³ ¶wietny skrzypek – £ukasz Górewicz, ale ze wzglêdów osobistych musia³ siê z projektu wy³±czyæ. Zast±pi³ go flecista – Tomek Pawlicki (gram razem z nim w Maestro Trytony). Bêdê wiêc promowa³ p³ytê z innym sk³adem, ni¿ ten, który j± nagra³.

Powiedzia³e¶ kiedy¶: „Escstasy Project to droga w harmoniê i spokój, odskocznia od awangardy”

RG: To prawda. Ja od czasu osi±gniêcia jakiej¶ dojrza³o¶ci muzycznej gra³em z Maestro Trytony Tomka Gwinciñskiego, który jest dla mnie awangardowym muzykiem (to stwierdzenie zupe³nie poza ocen± warto¶ciuj±c±). Np. sposób prowadzenia koncertu jest dla mnie dosyæ nietypowy – gramy jaki¶ repertuar, a on nagle mówi: „panowie, teraz g³upia, szybka bossanova”, albo jest zgie³k i za chwilê ballada na ¾. To do¶æ dezorientuj±ce. A ja ju¿ wtedy du¿o s³ucha³em ECM i zapragn±³em graæ muzykê bardziej melancholijn±, kontemplacyjn±. Wtedy pojawi³a siê idea Ecstasy Project. Stworzy³em dla siebie taki obszar, który wolny by³ od tej agresywno¶ci, nieprzewidywalno¶ci.

Inna sytuacja jest z Sing Sing Penelope. Tu podoba mi siê to, ¿e nie ma tu twardego lidera. W Maestro jest nim Tomek, w Ecstasy – ja, a w Sing Sing panuje demokracja. Mówi siê, ¿e muzyka nie toleruje demokracji i ja jako lider czê¶ciowo siê z tym zgadzam, ale akurat w tym zespole jest to walor. Dziêki temu jest du¿o przestrzeni, du¿o inspiracji, które nie s± blokowane przez lidera – choæ oczywi¶cie miewamy nawzajem do siebie jakie¶ uwagi. Ale zasadniczo jest to piêciu ludzi, którzy razem tworz±. Nikt nie narzuca swojej koncepcji. Ka¿dy ma du¿e do¶wiadczenie, inspiracje, ta muzyka jest otwarta.

Przywi±zani jeste¶cie do fusion lat 70. - Davis, wczesne Weather Report i przede wszystkim Soft Machine – mam racjê?

Patryk Wêc³awek, RG, DM: Tak! Soft Machine, Weather Report, Davis z DeJohnettem i Hollandem – 10 punktów za strza³!

Rafa³, o ile wiem DeJohnette jest ci szczególnie bliski

RG: T± mi³o¶ci± w jakim¶ stopniu zarazi³ mnie Piotr Biskupski – mój by³y nauczyciel perkusji. DeJohnette jest tak melodyjnym i muzykalnym perkusist±, ¿e to niemal harmoniczny akompaniator. Niesamowicie potrafi kolorowaæ na perkusji nie porzucaj±c przy tym rytmu. Ogromnie ceni± jego twórczo¶æ dla ECM. Generalnie bardziej mnie to fascynuje ni¿ amerykañska scena – poza tym okresem, kiedy nagrywa³ Coltrane, czy Davis z drugim kwintetem, czy potem z DeJohnettem i Hollandem (to w ogóle dla mnie dwa topowe sk³ady jazzowe). To co wydaje ECM –  w³a¶nieDeJohnette i Holland, Abercrombie, czy Bass Desires – to ¶wietne sk³ady, czêsto artystów amerykañskich, którzy jednak du¿o ciekawsz± i bardziej inspiruj±c± muzykê nagrywali w Europie.

Macie swój wzór, idea³ muzyka?

RG: To nie jest taka prosta sprawa. W momencie kiedy kto¶ urasta do rangi idea³u, to próbujesz go usilnie kopiowaæ. Ja by³em w DeJohnette, æwiczy³em jak cholera, ale nie mog³em nim siê staæ. Jestem bia³y, mieszkam w Polsce, w Bydgoszczy i nie ma sensu nikogo kopiowaæ. Inspiracje jest wa¿na, ale trzeba w tym wszystkim znale¼æ siebie. A jakbym mia³ wskazaæ wzór perkusisty, to by³oby to po³±czenie DeJohnetta, Tony Williamsa i Ala Fostera.

PW: Pewnie - kocham Hollanda. Ale te¿ basistów z jakich¶ odjechanych grup - choæby Brand X, gdzie przepiêknie gra³ Parcy Jones, lubiê go bardziej ni¿ Pastoriusa. Ale ja nie spalam siê koniecznie na basistów. Wa¿ny jest Shorter, Mike Ratlegde

MD: Mike Ratlegde przede wszystkim! A z bardziej klasycznych, akustycznych pianistów – ogromnie lubiê McCoya Tynera. Jako wa¿n± inspiracjê wskaza³bym te¿ Charlesa Moffetta perkusistê Ornette`a Colemana.

Tomasz Glazik: Zdecydowanie Coltrane.

A co powiecie na wspó³czesne neo-fusion, choæby to, co robi³ Isotop 217?

RG: Nikt z nas nie zna dog³êbnie tej sceny. W zasadzie to zetknêli¶my siê z ni± dziêki Robotobibokowi. Przez nich pozna³em Chicago Underground czy w³a¶nie Isotop 217. Dla mnie to nigdy nie by³a inspiracja. W tych chicagowskich zespo³ach brakuje mi ewidentnego solisty – takiego w typie Coltrane’a.

Ale u was te¿ go w zasadzie nie ma. Nie ma tu sta³ego harmonicznego podk³adu bêd±cego t³em dla solistycznych popisów, wyrazistego podzia³u na akompaniament i solistê.

TG: A dla mnie jest - ja gram z solistycznym zaciêciem, ¿ywio³em.

RG: U¿y³e¶ s³owa „popisy”. Nie o to w grze solowej chodzi. Solista, który siê popisuje jest solist± w tym najbardziej negatywnym znaczeniu, katowicko-jazzforumowym - to oczywi¶cie uproszczenie, bo i w tym ¶rodowisku s± fajni muzycy.

(w innym momentach naszej rozmowy jeszcze trochê dosta³o siê naszemu jazzowemu establishmentowi, np. „Tacy muzycy, jak choæby Bill Frisell, Dave Douglas - kolesie, którzy w „Downbeacie” przez lata byli na pierwszym miejscu w swoich kategoriach instrumentalnych - przez wielu polskich jazzmanów s± zupe³nie pomijani. Ja akurat by³em w szkole na Bednarskiej i szokuje mnie, ¿e tam wszyscy s³uchaj± du¿o muzyki, jazzu, a w ogóle ignoruj± p³yty Frisella, Douglasa czy nawet Steve’a Colemana – przynajmniej tak by³o, jak ja siê tam uczy³em”)

DM: Wracaj±c do twojego pytania - fakt, ¿e nasza muzyka nie jest oparta na schemacie: temat-solówka-temat-solówka-temat. Jest zbudowana z takich klocków, które sobie sk³adamy, przesuwamy. Dlatego wymyka siê stereotypowo pojêtemu jazzowi.

Tak czy owak, jest to muzyka o wiele bardziej harmonijna, pouk³adana ni¿ którykolwiek z projektów z udzia³em Petera Friis-Nielsena. Dlatego zdziwi³a mnie twoja (Rafa³a) wspó³praca z nim i innymi duñskimi awangardzistami. Znam tego artystê z projektów z Trzask± czy Brotzmannem, widzia³em go te¿ kilka lat temu w Danii, na koncercie z Ghost-in-the-Machine i Evanam Parkerem. To muzyk podchodz±cy do instrumentu bardzo intuicyjnie, totalnie free. Taka ekspresja te¿ jest ci bliska?

RG: To ciekawa historia. Udziela³em siê kiedy¶ w zespole 3 Metry. Na drug± p³ytê nagrali¶my materia³ mniej wiêcej pomiêdzy Stevem Colemenem, a Ronaldem Shannonem Jacksonem. To by³o w 97 roku, w Szczecinie. I £ukasz Górewicz, który te¿ z nami gra³ powiedzia³, ¿e jest ciekawy koncert minimalistycznych muzyków z Danii. Wybrali¶my siê i strasznie nam siê spodoba³a ta muzyka. Po koncercie do nich podeszli¶my, powiedzieli¶my, ¿e nagrywamy p³ytê i kto¶ rzuci³ – „mo¿e wejdziecie z nami do studia, nagramy jaki¶ improwizowany set”. Byli¶my bardzo m³odzi – ja mia³em 21 lat, skrzypek z 16. My grali¶my swoje, a oni swoje. Czyli my – ostre, nieparzyste fusion groove’y, a oni – jaki¶ zupe³nie atonalny minimal. I to zosta³o uwiecznione na p³ycie. Dwa zupe³nie ró¿ne fronty, które równolegle pracuj±, ale jako¶, na swój sposób siê to ³±czy. Ja niestety wtedy nie by³em w stanie z³apaæ z nimi interakcji, ale kiedy teraz s³ucham tych nagrañ, to ma to dla mnie zupe³nie inn± jako¶æ - przez to, ¿e jestem o te parê lat starszy. To bardzo ciekawy materia³ - 48 minut, ¶wietnie zmasterowany. Jest to jednak tak dziwna i ekstremalna p³yta, ¿e nikt nie chcia³ jej do tej pory wydaæ, a wysy³ali¶my w najró¿niejsze miejsca.

rozmawia³ £ukasz Iwasiñski

To w³a¶nie Tomasz Gwinciñski (Mi³o¶æ, Arhythmic Perfection, £oskot), lider i za³o¿yciel zespo³u Maestro Trytony, produkowa³ pierwsze nagrania Robotobiboka - m³ody wroc³awski zespó³ odnalaz³ w do¶wiadczonym animatorze sceny yassowej przyjazn± opiekê. Jednak porównywanie ostatnich p³yt tych artystów mo¿e okazaæ siê zabiegiem ryzykownym, bowiem je¶li "Nawyki przyrody" Robotobiboka s± pod wieloma wzglêdami propozycj± bardzo spójn±, to album "Heart Of Gold" powracaj±cej po latach formacji Maestro Trytony jest jej przeciwieñstwem.

Gwinciñski pozostaje dla mnie jednym z najwiêkszych erudytów sceny postyassowej, muzykiem, który - wychowany na Led Zeppelin i Deep Purple - ¶mia³o i bez kompleksów wkroczy³ na scenê jazzu, awangardy i muzyki wspó³czesnej. Jego d¼wiêkowy tygiel przy ka¿dym spotkaniu eksploduje: wymyka siê wszelkim kategoriom, inspiruje, wyprzedza o kilka d³ugo¶ci konkurencjê. Na "Heart Of Gold" s³ychaæ ogromn± wyobra¼niê i zmys³ kompozytorski Gwinciñskiego tworz±cego swój w³asny ¶wiat d¼wiêkowy, w którym równie wa¿ny jest Ives, Strawiñski, Frith czy Zorn.

Album rozpoczyna siê od i¶cie kameralnego "Q.R.G." stanowi±cego rodzaj prologu do dalszych d¼wiêkowych obrazów, w których brzmienie szpinetu i fletu Tomasza Pawlickiego miesza siê z gitarow± fuzj± avant-jazzu i rocka lidera. S± na tej p³ycie fragmenty niedaj±ce mi spokoju - "Magic Tiara Part 2" zbudowany na hipnotycznym, repetytywnym podk³adzie gamelanu oraz debussy'owska kantylena fletu w "Heart Of Gold". To tylko dwa przyk³ady - z ka¿dym kolejnym powrotem do tej p³yty odnajdujê ich coraz wiêcej. Jacek Hawryluk

Jazz m³odego pokolenia w Polsce to czêsto pogranicze przetwórni klasycznej koncepcji jazzu z nowymi technologicznymi próbami sceny demo. Ogólnie ten nietypowy coctail dobrze wychodzi polskiej scenie a w prasie pisze siê sporo o rozwoju hybrydowych projektów, ³±cz±cych z sob± dokonania sceny laptop i jazz.

Doskona³ym przyk³adem jest ECSTASY PROJECT, zaprezentowany mi. na koncercie ,"Electroniczny Odjazzd" w grudniu 2002 w Warszawie, gdzie obok laptop jazzu "OSTRZY" Ostrowskiego i Trzaski, gdzie zabrzmia³a równie¿ scena demo/sampltronic ("SEED", "01 Project") oraz industrial ("Quriosum") czy ambient (Artur Lasoñ) i gameboye ¯amojdy. W tym fantastycznym miksie zagra³o w klubie Qult równie¿ "Ecstasy Project" wyposa¿one jak przysta³o na charakter koncertu w poszerzone o laptop instrumentarium. 

W tym roku muzyczny projekt perkusisty Rafa³a Gorzyckiego nagra³ drugi album - "REALIUM". Album mia³ ju¿ swoj± radiow± premierê. Obszerne fragmenty materia³u z albumu "REALIUM" prezentowano przedpremierowo w audycji "Future Shock" w radiu Jazz. Warto podkresliæ, ¿e pierwszy album zespo³u ukaza³ siê rok temu nak³adem renomowanej wytwórni jazzowej: GOWI - wydajacej najwiêksze Polskie i Europejskie nazwiska ze ¶wiata jazzu.

O ¶wie¿o wypieczonym projekcie lider zespo³u, Rafa³ Gorzycki mówi:

"...Przez ponad rok konstruowa³em koncepcjê nowej p³yty. Pragn±³em uchwyciæ w niej pewn± melancholiê. Opisa³em kolejno wizje pojawiaj±ce siê podczas chwil spêdzonych poza miastem. To jest europejski jazz - mój ulubiony..."

Projekt "REALIUM" jest rzeczywi¶cie poza-miejsk± podró¿±, zlepkiem momentów i wizji. Podró¿± niesamowit±. Podró¿± sentymentaln± przez uwik³any w ch³odn± psychodeliczn± aurê las wspomnieñ i wizji. Echa "No¿a w wodzie" mieszaj± siê w tym doskona³ym materiale ze skandynawsk± zim± i wiosenna eufori±. S³uchaj±c "REALIUM" trudno nie my¶leæ o realizacjach, za które odpowiedzialny by³ Jon Christensen i Ketil Bjornstad ("See"). Na przekór zjadaj±cej w³asny ogon fali techników ³omotu, "Ecstasy Project" siêga po lirykê i wyciszenie, czasami po wschodnie zapo¿yczenia k³êbi±ce siê gdzie¶ g³êboko pod piêknymi motywami przewodnimi. To jest nowy jazz. Nie zawiera domieszek. Czysto muzyczne my¶lenie, ca³kowicie oddane nastrojom. Muzyka "Ecstasy Project" pobudza do wysi³ku intelektualnego i jest inna. Jest "ekstatyczna". Nastrój napêdzany rytmik± w takim stopniu, w jakim serce napêdza nas do ¿ycia bez odrobiny uproszczeñ, bez odrobiny ³atwizn. Muzyka Nowa, Prawdziwa i ¦wie¿a. P³yta, której nie mo¿na nie mieæ. 

Jarek Grzesica

Debiut fonograficzny muzyków zwi±zanych z bydgoskim klubem MÓZG. Przyzwyczai³em siê ju¿ do tego, ¿e Bydgoszcz na muzycznej mapie Polski to miejsce szczególnej erupcji energii i nowatorstwa, przynajmniej w stosunku do rodzimych tradycji i klimatów.

Podobnie jest i tym razem chocia¿ mamy do czynienia z do¶æ czyteln± inpiracj± jazz-rockiem lat 70-tych, w szczególno¶ci wczesnymi grupami Jack deJohnette, Weather Report, Mahavishnu Orchestra. Nie jest to jednak tylko upust m³odzieñczej fascynacji.

Lider grupy, perkusista Rafa³ Gorzycki, jak i pozostali cz³onkowie zespo³u, to uwa¿ni s³uchacze wspó³czesno¶ci i dobrzy warsztatowo instrumentali¶ci. Mam wra¿enie, ¿e w ten sposób, próbuj± nawi±zaæ bli¿szy kontakt z odbiorc± zmêczonym awangardowymi pomys³ami kolegów z "Mózgu", a z drugiej strony, chc± zaprosiæ do uwa¿niejszego s³uchania muzyki, m³odsze pokolenie melomanów-os³uchane g³ównie w mocnych drum`n`bass i techno. Andrzej Kalinowski

Min±³ mniej wiêcej rok czasu od poprzedniej wizyty bydgoskiej formacji post - jazzowej kiedy to w klubie QULT wyst±pi³ zespó³ Ecstasy Project w ramach ELECTRONICZNY ODJAZZDU w grudniu 2002. Teraz na scenie WEF Rafa³ Gorzycki, zaproponowa³ inny sk³ad: Sing Sing Penelope i formu³ê jeszcze bardziej odpowiadaj±c± potrzebie i klimatowi imprezy silnie zwi±zanej z elektronik±.

To co SSP na scenie jad³odajni Filozoficznej zaproponowa³o 16.10.2003 w ramach WEF to pomys³ na muzyczn± hybrydê jazzu i elktro humorystycznego feelingu, którego tak czêsto brakuje projektom czysto elektronicznym.

SSP przyku³o uwagê publiczno¶ci i utrzyma³o j± do koñca. Zaanga¿owane brzmienie sk³adu i ¶wie¿o¶æ psychodelicznych aran¿acji przypomnia³a mi, ¿e w ka¿dym miejscu i na ka¿dej scenie to energia i umiejêtno¶æ oddania publiczno¶ci emocji ¶wiadczy o dojrza³o¶ci muzyków.

Tak by³o podczas koncertu bydgoskiej formacji. Publiczno¶æ niemal siedzia³a na g³owach muzyków, kameralna atmosfera klubu sprzyja³a ¶wietnemu transferowi wibracji bandu na publiczno¶æ, klimat wiêc udzieli³ siê niemal natychmiast. SSP zaproszono na WEF poniewa¿ jest to jedna z nielicznych formacji, poszukuj±cych w³asnej to¿samo¶ci na obrze¿u jazzu i elektronicznych karnacji.

Klasyczne instrumentarium po³±czone z charakterystyczn± dopracowan± brzmieniowo melodyk± uczy pokory wszystkich, którzy w elektronice widz± wy³±cznie drogê do ambientu czy click and cut.

Muzyka nie edytowana lecz zagrana, z wra¿liwo¶ci± ujê³a publiczno¶æ Warsaw Electronic Festival i mnie. Daje to nadziejê na to, ¿e SSP us³yszymy niebawem na p³ycie. SSP to krok ku nowej polskiej scenie post jazzu, czerpi±cej z elektroniki, daj±cej wiêcej ni¿ powiew ¶wie¿o¶ci, daj±cej pomys³ i energiê, która jest oczywistym zaprzeczeniem zblazowanej warszawskiej sceny próbuj±cej siê konserwowaæ we w³asnym sosie. Roman Domagalski

Warszawski koncert by³ pierwszym z serii promuj±cych ich fonograficzny debiut, p³ytê "ECSTASY PROJECT". Sk³ad zespo³u mo¿e trochê dziwiæ - drugim, obok gitary, instrumentem solowym s± bowiem skrzypce. Jednak za sprawa £ukasza Górewicza ich brzmienie doskonale wpasowuje siê w ¿ywio³ koncertu. Potraktowane gitarowymi, wyda³oby siê, efektami (np. wah-wah) stanowi± ¶wietny duet z gitar± Tomasza Hesse.

Utwory z p³yty znakomicie sprawdzi³y siê w wersji live. Specyfika wystêpu na ¿ywo doda³a im nieco energii i dynamiki, której zabrak³o w wersjach studyjnych.

Oprócz nich EP ma w swoim repertuarze spokojne, nastrojowe utwory-opowie¶ci jak choæby znakomita "Florencja" basisty Jarka Majewskiego.

Po kolejnym wolnym utworze Rafa³ Gorzycki, perkusista i lider zespo³u, za¿artowa³: "Tak mi siê podobaj± te klimatyczne kawa³ki, ¿e chyba zmienimy nazwê na Relanium Project".

Na razie jednak ¿adne zmiany siê nie szykuj± i dobrze, bo wydaje siê, ¿e Ecstasy to dobry towar. Micha³ Sobieszuk